niedziela, 24 grudnia 2017

JAK INTERNET ZNALAZŁ ANIOŁA, A OLA ZGUBIŁA MĘŻA W SALAMANCE I PRZESTAŁA BYĆ SEKUTNICĄ


 Jak Internet znalazł Anioła ,a Ola zgubiła Męża w Salamance i przestała być Sekutnicą



Akcja; kwiecień 2017 roku  i trochę wcześniej i trochę później

Miejsce; lotnisko w Berlinie, lotnisko w Madrycie, Salamanka i inne

Motto; jeśli celem twojej drogi jest znalezienie spokoju znajdziesz go tutaj /napis na początku wioski gdzieś w Kastylii/

*

Ola z Mężem wybierali się na trzecią wyprawę Camino, rozsmakowywali się z każdym rokiem  bardziej w przeszło miesięcznej, majowej wędrówce drogami Portugalii i Hiszpanii,  w kierunku wskazywanym przez muszle Jakuba i żółte strzałki. Stawało im się przez to wędrowanie   lepiej i lepiej i szerzej i głębiej jakby wymieniali się sobą z sobą  i z wszechświatem całym.

Przygotowanie do trzeciej wyprawy, dzięki  doświadczeniu wcześniejszych, stało się rutyną czystej  przyjemności. Plecak coraz lżejszy, rzeczy coraz mniej, nastąpiła całkowita rezygnacja z kosmetyków, ręcznik tylko mały, turystyczny, buty jedne salomony – adidasowete, przewiewne,
gorateksowe.  Przemieszczanie się z Madrytu do Salamanki  Ola precyzyjnie opracowała w internecie. Potem od  Salamanki mieli rozpocząć wyprawę drogą Via de La Plata pieszo,  jako rzymscy żołnierze traktami Via Romana, lub jako średniowieczni pielgrzymi, lub po prostu jak dwóch radosnych, zakochanych w sobie wędrowców lubiących chodzić w surowych i bezludnych krajobrazach  zachodniej Hiszpanii.

Dwa tylko problemy zaprzątały Oli myśli; pierwszy to opieka, podczas nieobecności,  nad ich słodkimi pieskami prosto z naklejki whisky blacken@whithe, a drugie, świadomość, że siedziała w niej Sekutnica, głęboko ukryta, która jednak wyskakiwała, od czasu do czasu,  zupełnie niekontrolowanie niczym Diabeł z pudełka.


*


Rozwiązanie problemu pierwszego






Jak już pewnie zdążyliście się zorientować  Ola wierzy w różne czary-mary, zna Wielki Sekret, prawo przyciągania – komunikację ze światem, wykorzystywana przez Olę siła,

czyli przyciągam do siebie wszystko to, czemu poświęcam uwagę, energię oraz czemu okazuje zainteresowanie. Kierując świadomość na rzeczy, które chcę by się wydarzyły, tworzę taki układ rzeczywistości,
 wszystko samo z siebie się załatwia i rzeczy wymarzone po prostu zaistnieją.  „Idź za swoim szczęściem, a wszechświat otworzy przed tobą drzwi tam gdzie dotąd były ściany” to sentencja, która się sprawdza.

Mąż Oli wierzy w całkowicie to samo tylko używa innego określenia; spełnianie życzeń, wymianę dobrej energii, opiekę, wpasowywanie potrzeb,  nazywa Aniołami.


*


Szukaniem opiekuna psów  zajęła się Ola, jako wielka fanka internetu stamtąd wypatrywała właściwej osoby, więc rzuciła przesłanie w zaświaty, czyli ogłoszenie na Inicjatywnej i Nieformalnej Grupie Jeżyckiej takiej oto  treści;

„ jedziemy wędrować na Camino i poszukujemy osoby, która zaopiekuje się naszymi pieskami; Gufi i Fafi w naszym domu. Do dyspozycji; dwa rowery, wifi, telewizja kablowa, dużo przestrzeni, sala gimnastyczna, taras, ogródek. Jedynym obowiązkiem jest karmienie, wyprowadzanie i głaskanie piesków /…/”.


No i rzeczywiście, chyba tak jak mówi Oli Mąż ,  zadzwonił, ale tak naprawdę wyskoczył prawdziwy Anioł z pudełka, czyli wspaniała Pani Jola. Wszechświat doprawdy musiał się natrudzić, gdyż Pani Jola nie miała internetu, mieszkała razem z mamą w wiosce pod Miastem Oli i nawet nie wiedziała, że coś takiego jak Facebook istnieje. Była kobietą po przejściach, mąż związał się z inną dziewczyną /młodszą, szczuplejszą/, z którą ma malutkie dziecko, mąż, już teraz były, mieszka w swojej willi, z synami Pani Joli, a Pani Jola wróciła dwa budynki obok, „na tarczy” do zimnego domu despotycznej. złośliwej mamy, bez ogrzewania całą zimę, aż tak zimnego, że woda poświęcona przez księdza podczas kolędy zamarzła w bryłkę lodu.  Po jednej rozmowie telefonicznej, Ola przywiozła Panią Jolę, z czterema wielkimi torbami, parę godzin przed wyjazdem.




Od pierwszej chwili było wiadomo, że pani Jola jest Bardzo Przyzwoitym Aniołem, po jej uśmiechu, skromności i empatii. Ola wyjaśniła zasady komunikacji,  włączania i wyłączania, zamykania i otwierania i parę innych, po czym Pani Jola gospodarowała w domu Oli i Męża jak prawdziwa gospodyni, wypucowała rzeczy, o których Oli nawet na myśl nie przyszło, że mogą być wypucowane, zakupiła dla piesków obroże antykleszczowe, sprzątała psie kupki w torebeczki „dla kejtra” i w ogóle słów brakuje jak wszystko było zaopiekowane, wygłaskane, nakarmione i podlane. A po zakończeniu swojej misji z anielskim  uśmiechem, skromnie powiedziała „dla mnie to były wielkie wakacje, czułam się jak w Sheratonie”.


Dwie premiery


Przed samym wyjazdem Mąż Oli kończył dwa projekty; pierwszy to premiera Kartoteki Różewicza, spektakl, który inscenizował i w którym grał jako aktor, a drugi, realizowany przez inspiracje Marysi- adeptki teatru – studentkę teatrologii.


Podstawę projektu stanowiły MARZENIA. Teksty- rozmowy nagrane i sfilmowane, których bohaterami byli ludzie w wieku senioralnym i pokolenie dzieci wczesnoszkolnych. Pytania i odpowiedzi dotyczyły; kierowane do seniorów – marzeń ich w młodości, czy  próbowali je realizować, czy się spełniły, a kierowane do młodych - jakie są ich marzenia, czy myślą, że uda się je urzeczywistnić i czy mają świadomość, o czym marzą ich babcie i dziadkowie. Z wypowiedzi powstał scenariusz, a potem cały spektakl, w którym mieli grać starsi i młodsi.  Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie przyszła wiosna, która rozkwitła ciepłą wilgotną ziemią, sadzonkami  i nasionami w sklepie ogrodniczym, ta wiosna  zawołała seniorów do prac ogródkowych, gdzie raźno pobierzeli mówiąc działaniom artystycznym zdecydowane NIE. Dla ratowania realizacji projektu,  Mąż Oli wpadł na pomysł przedstawienia postaci seniorów w formie lalek teatralnych, lalki z  ruchomymi rękoma i nogami, bardzo sterowne, gdzie lalka mogła każdą swoją częścią  reagować na bodźcowanie tekstu  wynikające z charakteru postaci. I tak korzystając z materii jaką jest lalka można, nikogo nie obrażając pokazać emocje czy historyjki, lalka jako skrót myślowy, który przez pewien rodzaj umowności, prostotę wyrazu, pozwala widzom dużo łatwiej identyfikować się z lalką, niż aktorem, żywym człowiekiem…


Mąż Oli zasiadł za swoim, uratowanym przed recyklingiem stołem, we wnęce pierwszego piętra domu szeregowego, z widokiem na ulicę Arystofanesa i Eurypidesa, a bliżej, na drzewo-sosnę i tworzył z pudełek , butelek, drucików, kartoników, farb, klejów /…/ „ Ta świadomość budowania- tworzenia obrazu szczególnego, jednostkowego i związanego z prawdziwą wypowiedzią zarejestrowaną w formie wywiadu filmowego tworzyły u mnie niesamowitą emocjonalnie osobistą więź z każdą niestrudzenie powoływaną do życia postacią animanta czy animantki, chodząc jakby w ciąży i rodząc je stawały się moimi dziećmi, co powodowało ogromny ból na samą myśl o rozstaniu”. Tak, tak to wszystko analizował i przekładał na formę, czyli lalkę Oli Mąż nie mając czasu skupić się na podróży, nie mówiąc w ogóle o ćwiczeniu formy fizycznej, czy psychicznej przed czekającą go wędrówką.




CZUWANIE


Do Madrytu dolecieli o 23. Ola zgodnie z radami wyczytanymi w internecie położyła się na lotniskowym siedzeniu, weszła w śpiwór i zasnęła spokojnie, mieli czas do szóstej rano, żeby zacząć przemieszczać się na dworzec autobusowy. Ola nigdy albo prawie nigdy nie miała problemu z usypianiem, zasnęła zwinięta w śpiworze jak suseł. A Mąż Oli nie usnął, ani na chwilę – czuwał. Czuwanie jako stan aktywności w przeciwieństwie do snu odkrył na pierwszej wspólnej wyprawie Camino na lotnisku w Lizbonie.  Właściwie nie tylko odkrył, ale rozsmakował  się w czuwaniu, a nawet lekko się od niego uzależnił.


On


 „ Ha, to dopiero stan, oczekiwanie jest fantastyczną formą chroniącego trwania do  określonej godziny poranka. Takiego zaczynającego się przed 5 rano, czasu kiedy lotnisko przestaje spać. Dziwny stan czuwania, gdy świadomość zauważa powolne zasypianie wielkiej infrastruktury, spływająca cisza i pojedyncze kroki innych czuwających, stan  przymykających się oczu, przysypiania, z jednoczesnym wybudzaniem. Cudowna cisza wokoło i dziwne szczypanie w korze mózgowej, kołowacenie umysłu, jakby pod wpływem środków wyciszających, powietrze wdychane spokojniejsze, totalny relaks, a jednocześnie koncentracja i wyostrzająca zmysły uważność. Uczucie Błogiego zmęczenia czuwaniem, co zmęczeniem nie jest, a specyficzną formą relaksu ciała i umysłu. Tak chcę to powtarzać od tamtego pierwszego razu na lotnisku w Lizbonie. Łapie się na tym, że w nocy, gdzieś o drugiej, siadam w łóżku w naszej błękitnej sypialni i czuwam wsłuchując się w cisze domu. Przyznaję, teraz w Madrycie, nie było potrzeby czuwania, lecz kiedy zobaczyłem Olę spokojnie śpiącą w śpiworze poczułem wielką ochotę i jakby obowiązek pilnowania jej, chronienia przed niewidzialnym niebezpieczeństwem. I od tego czuwania, od delektowania się czuwaniem nie spałem całą noc, ani jednej chwili, a teraz, kiedy trzeba było zastartować w akcję szukania Dworca Autobusowego w Madrycie uciekła mi już cała uważność, wszystkie siły, cała energia”.


Ona


„ Wiedziałam, że trzeba się przemieścić z terminala pierwszego lotniska madryckiego Barajas, na czwarty, a tam znaleźć „kopniętą” literkę C, znak nowej, taniej, szybkiej kolejki podmiejskiej Cercanias, żeby z kolei dostać się na Dworzec Autobusowy Mendez Alvano i podjechać autobusem do Salamanki – STARTU naszej wędrówki. Kiedy znaleźliśmy darmowy autobus między terminalami, ja usiadłam spokojnie na wygodnym siedzeniu chłonąc wielką przestrzeń lotniska. Podróż między terminalami trwała około 10 minut, a może dłużej, wydawała się niepomiernie długa. Mój Mąż stał przy mnie i patrzył na obraz przepływających za oknem bezkresnych czteropiętrowych parkingów, pełnych samochodów. Już wtedy wyczułam, że coś jest nie tak, twarz Męża robiła się sino-zielona, stężała, jakby ta niepoliczalna ilość aut i ich potencjalnych właścicieli przytłaczała go ogromnym, skalnym głazem. Wtedy zrozumiałam, że wędrówkę do Nowego Jorku będę musiała odbyć sama, Mąż nadaje się jedynie na odyseje po pustych przestrzeniach, zapełnionych  bezludnymi drogami po horyzont”.



Kapelusz


Mąż Oli nie lubi upału, a raczej nie lubi palącego słońca, które przypieka jego wrażliwą skórę, więc chroni się przed Słońcem białą koszulą z długim rękawem i kapeluszem. Tak, czuje słabość do kapeluszy i nosi je od pierwszej wspólnej wyprawy. Od tego kapelusza, zawsze lekko kowbojskiego, pielgrzymi na wszystkich ich Camino, wołają za Mężem Oli „ Amierikano, Amerikano”. Ola przepada za tym przezwiskiem Męża, bo bardzo stylowe jest i takie wyróżniająco- ekscentryczne, jak długie, już prawie całe siwe włosy Męża i jego siwy, mocny wąs. Ech co tam będę pisać, Ola kocha  wygląd swojego Męża, wszystkie jego części ciała i oczywiście całość tego co jest w środku też.


On


Kapelusz- och jaki ważny element zabezpieczenia, wręcz Bezpieczeństwa w trakcie wypraw, w miejsca gdzie słońce potrafi nieźle swoimi promieniami operować, ba, wręcz parzyć. A parzyć swym gorącem głowę, na której twarzy widać oznaki Bielactwa, to /dopiero/ w dwójnasób parzyć, a może i jeszcze mocniej. Nic dziwnego, że będąc naznaczony Bielactwem przykładam tak wielką wagę do posiadania kapelusza w trakcie wędrówek. Jadąc z Madrytu do Salamanki bardzo wygodnym autobusem rozluźniłem się na tyle, że swój wyprawowy – zakupiony w dziale sportowym Decatlonu- kapelusz wetknęłem w poręcz siedzenia, dając tym samym głowie nieco się przewentylować. Podróż przebiegała sielankowo, na oglądaniu okolic i rozmowie z Olą. Jednak na Dworcu w Salamance siły po raz trzeci w podróży opuściły mnie zupełnie, zrobiło mi się nietęgo, mdło i  blado. Doprawdy długi czas spędziłem w dworcowym kibelku wymiotując kilkakrotnie i reanimując się mało skutecznie, co było widać po dziwnym wyrazie twarzy w kibelkowym lustrze. Ola stała spokojnie w holu dworca i obserwowała moje miotanie się bezradne, które doszło do zenitu, gdy zorientowałem się, że kapelusz, bez którego wyprawa nie była możliwą zagubił się. Nie wiem skąd wziąłem siły do biegania od autobusu, którym przyjechaliśmy, niestety zamkniętym gdzieś na bocznych przystanku,  do kas, od kas do trzech pokojów kierowców i jeszcze w dwa miejsca /…/  aż wreszcie, po zwariowanej, chaotycznej bieganinie odnalazł się MÓJ KAPELUSZ, z półki Rzeczy Znalezionych podała mi ze znudzoną miną pracownica dworca – średnio urodziwa Salamanka. I kiedy założyłem zgubę na głowę,  po raz czwarty i ostateczny siły mnie opuściły. Ola usadziła moją bezwładną postać  na słonecznej i wietrznej ławce przed dworcem, a sama poszła zakupić  lekarstwa, jedyne jakie przyszły jej do głowy, czyli  coca colę  i gorzką czekoladę . Kiedy już poczułem lekki przypływ mocy po napojeniu mnie amerykańską miksturą z czerwonej, metalowej puszki i nakarmieniu milką z alpejskich łąk,  ruszyłem, zupełnie bezwiednie, półprzytomnie, z ciężkim plecakiem, posuwając się samoistnie za Olą przez piękne ulice Salamanki, czego nie miałem świadomości, to znaczy, że są piękne. Ola ciągnęła mnie za sobą jak uciążliwy tobołek, sadzając od czasu do czasu na ławkach i  pojąc nieprzerwanie napojem o składzie utajnionym największą tajemnicą świata. Doszliśmy na Plaza Mayor, najpiękniejszego arkadowego placu Hiszpanii /mówią nawet, że Europy/, 88 arkad, dwa ratusze, zegar, dzwonnica, fasada z wizerunkami bohaterów Hiszpanii, gwar, taniec, słoń tańczący na trąbie, muzyka; lecz ja nie widziałem, nie słyszałem NIC; ani Placu, ani ciepłego, złotego światła piaskowca budynków Salamanki, ani Puente Romano – mostu na rzece Tormes z piętnastoma przęsłami z czasów rzymskich, po którym przeszliśmy na drugą stronę, ani samej rzeki, Katedry, widoków NIC. Wiedziałem, że gdzieś tam miał być nasz hostel do spania, tylko to i aż tyle. Po drugiej stronie rzeki, w parku na ławce, przy siłowni dla dorosłych i pomoście dla rolkowców Ola zdecydowała, że dalsza droga we dwójkę z plecakami nie ma sensu.  Ułożyła mnie na ławce, obok ułożyła mój, a także swój  plecak i dzielnie, niestrudzenie, sama, poszła szukać noclegu.”


Ona


To niesamowite, wędrując we dwójkę, siły rozkładają się na dwie osoby naprzemiennie, czyli kiedy jedna osoba popada w kryzys, druga odnajduje w sobie siłę za dwóch. Tak było teraz, Ola szczęśliwa i uśmiechnięta, pełna werwy, zaraz za Puente Romana,  zostawiła Męża na ławce w parku i tylko z niedużą torebką pomaszerowała szukać hotelu. Zajęło jej to doprawdy dużo czasu, bo pytać Hiszpanów o drogę nie znając języka jest czasochłonnym zajęciem. Pytani o drogę zbierają się w grupki, wypowiadają tysiące słów, w jednym potoku, niczym strumień górski, z którego nic nie można wywnioskować, bo jakby troszkę lamentowali i prześcigali się wzajemnie w opowieściach „niewiadomooczym”. Dopiero kiedy Ola trafiła na młodego mężczyznę z psem, ten spokojnie poprowadził ją wprost do hotelu, pełnego wycieczek młodzieżowych. Oli, mimo przepełnienia,  udało się wynająć piękny czteroosobowy, /dwa łóżka piętrowe/, ze śniadaniem, za niewielką kwotę, pokój. Zostawiła tam kurtkę i bluzę i już zupełnie lekka jak motylek udała się w drogę powrotną. Kiedy doszła do parku /droga powrotna zdała się dużo krótsza/  umiejscowiła ławkę na której powinien siedzieć, ewentualnie leżeć Mąż, z przerażeniem ujrzała, że ławka jest pusta. O rozumie zwodniczy, krnąbrny, samowolny, kłamliwy, impertynencki i arogancki dlaczego to zrobiłeś Oli, jedyną myśl tylko dopuściłeś do  kołatania w jej głowie, dlaczego innego wytłumaczenia pustej ławki nie znalazłeś i  jak mantrę powtarzałeś, w kółko, w kółko odtwarzaną formułą, doprowadzającą Olę do płaczu, dramatycznej, rozpaczy wielkiej; ta myśl niezmienna to wizja  Męża w zapaści chorobliwej, osuwającego  się z ławki, bez przytomności i jedynym wytłumaczeniem nieobecności Męża i plecaków na ławce przy siłowni i pomoście dla rolkowców była ewakuacja nieprzytomnego w  karetce pogotowia   do szpitala albo jeszcze mocniej do kostnicy….  i Ola telefonem co tuż, tuż na wyczerpaniu baterii, wybiera numer mężowski,  a tam jakaś pani po hiszpańsku mówi „niewiadomoco” olaboga, olaboga, co to będzie, co to będzie, chlipu, chlip, ojej, ojej /…/ i Ola korzysta z ostatniego koła ratunkowego -  TELEFONU DO PRZYJACIELA, osoby wszystkowiedzącej, która zawsze wymyśli tą najlepsza wersję postępowania, czyli do Córeczki swojej najukochańszej Ola dzwoni. A Córeczka ze stoickim spokojem wysłuchuje i  za chwilę oddzwania i mówi, że na ławce pod Puente Romano Mąż grzecznie siedzi i już się bardzo denerwuje, że to wszystko tak długo trwa. Tak, tak Ola pomyliła bliźniacze parki, z bliźniaczymi ławkami, siłowniami, pomostami i drzewami, czyli mimo swojej optymistycznej natury przyjęła wersję najczarniejszą.


I stało się to co Ola lubi najbardziej czyli hepiend. Ola znalazła Męża z plecakami, poszli razem do hostelu, Mąż położył się, przespał, Ola w tym czasie zrobiła zakupy w ulubionym hiszpańskim supermarkecie  Dia, zakupiła czerwone wino, bagietkę i sardynki w oleju i potem jedli to wszystko, popijali winem i kochali się nocą między piętrusami na kocach i wtedy Ola rekompensując  myśli wyobraźni o utracie Męża na zawsze obiecała sobie solennie, że nigdy przenigdy nie będzie SEKUTNICĄ WOBEC Męża i wobec nikogo, nikogo na świecie.


EPILOG


Ostatnim etapem podróży było zwiedzanie Madrytu – miasta, które nigdy nie śpi, jak informowała Wikipedia. Na najpiękniejszym dworcu kolejowym Europy Atocha, pełnym kawiarni, sklepów, metra, palm i żółwi pływających w sztucznych akwenach zostawili plecaki i ruszyli na sycenie się cudowną architekturą i światłem Madrytu. Punktualnie o godzinie 22 autobus, piętrowy, turystyczny wysadził ich przy na złoto oświetlonej fontannie  Fuente de Cibeles, przedstawiającej frygijską boginię płodności, dosiadającej rydwanu ciągniętego przez parę lwów. Wolno, podziwiając, odmienny, niż za dnia Madryt, nocą weszli na teren Dworca, który o 22,20, o zgrozo,  spał snem kamiennym, a plecaki zamknięte w zaszyfrowanej szafce przechowalni  można odebrać dopiero o 5 rano, co świadczyło o niemożliwości dostania się na lotnisko na czas odlotu samolotem.  I wtedy znowu wydarzyło się naprzemienne rozłożenie sił. Ola opadła na ławeczkę dworcową z kompletną rezygnacją i pustką w mózgu, a Mąż Oli natchniony działał i kiedy sprawa wyglądała na doprawdy beznadziejną, do poczekalni weszły cztery najprawdziwsze Hiszpańskie Anioły i tak zakręciły razem z Mężem Oli wszechświatem, że bagaże zostały im wydane i już spokojnie mogli się udać na lotnisko na dalsze czuwanie do piątej rano.



A kiedy 30 listopada w dzień andrzejkowy kupowali bilety lotnicze do Bordeaux na tegoroczne swoje majowe Camino na wszelki wypadek wybrali godzinę lotu i odlotu na czas popołudniowy, aby zapobiec, tym niefortunnym przypadkom. Czy to się uda, a to już będzie późniejsza historia, która jeszcze się nie wydarzyła.  



czwartek, 30 listopada 2017

NAJPIĘKNIEJSZY LISTOPAD OLI

NAJPIĘKNIEJSZY LISTOPAD OLI
akcja; listopad 2017 Miasto Oli

Mała Ola chodziła na spacery z Tatą. Przechadzali się często, niedaleko domu, takie niewielkie kółko kwartałem ulic Żupańskiego, Przemysłowa, Robocza.

Kiedy szli po szarych chodnikach Wildy trzymając się za ręce- pulchna dłoń Oli, w suchej z pożółkłymi palcami od papierosów bez filtra, dłoni Taty- Ola słodko prosiła; „Tatusiu opowiedz historyjkę o Oli”, a Tato bez 

pamięci  zakochany w córce, spełniał prośbę od razu, mówiąc zawsze, z tym samym początkiem „ A dzień dobry pani Nowakowa- a dzień dobry pani Kowalska- wie pani co ta nasza Ola dzisiaj narozrabiała- umieram z ciekawości niech pani opowiada” i tu snuła się dalej niedługa opowieść. Każda miała swoją puentę, humorystyczne podsumowanie,



każda miała też swój numer, który Ola pamiętała i kiedy się kończyła, zawsze podobnie, „ojej pani Nowakowa, nie mogę dalej słuchać , bo do rzeźnika w Rynku właśnie schabowe przywieźli- do widzenia pani Nowakowa- do widzenia pani Kowalska”, to Ola już w trakcie ostatnich słów Taty radośnie podskakiwała i wołała „ jeszcze raz trzecią, jeszcze raz” i Tato cierpliwie powtarzał.

A teraz, życie Oli zamyka się w historyjkach- postach, takich  do śmiechu i do płaczu- wszystkie ustawiają się w kolejce, jest już ich 144, w notatkach na tablecie /o rany niezarchiwizowane w każdej chwili mogą się zgubić/ każda czeka na swój czas, krzycząc echem wołania Oli  „teraz ja, teraz ja”, a i nowe  wciskają się w lukę powstałą z zastanowienia, tak jak ta o Najpiękniejszym listopadzie Oli, który dzisiejszym dniem andrzejkowym się kończy. I właśnie opowieść o listopadzie 2017 wygrywa. 
Zatem nie mam wyjścia muszę ją tutaj opowiedzieć, a Wy, jeśli wyświetliliście już tekst opowieści, znajdźcie troszkę czasu i   posłuchajcie;


1.     Cały długi Weekend Oli, z Alą i z Jurkiem,  oczywiście przy czynnej obecności Męża i dwóch uroczych piesków; Pada mocny deszcz i jest wietrznie, łapiąc chwile bez deszczu idą w czwórkę do nowego parku tuż przy domu, przy rzeczce Wierzbak.  Na pagórku postawiono w dużym okręgu cztery mocne, nowe, rude ławki, każdy  siada na jedną, a psy hasają swobodnie, jest jeszcze nieduża niebieska piłka z jogowego, ktoś kto ma piłkę przyzywa imię innego i rzuca piłkę do Przyzwanego biegnąc na jego ławkę, Przyzwany biegnie na ławkę Przyzywajacego, następuje zmiana miejsc, biegają od ławki do ławki zdyszani, choć spoceni i troszkę zmęczeni zabawa bawi ich bez końca, po dwóch godzinach harców wracają do domu, leżą w wielkim łóżku w błękitnej sypialni, oglądają bajkę Disneya Śpiąca Królewna, Artur, Ola i Jurek usypiają,
Ala, której wystarczy 8 godzin snu w nocy ogląda bez zatrzymanki, Jurek budzi się po trzech godzinach, na pytanie „Jurku dlaczego tak długo spałeś” odpowiada zadowolony „Listopad jest do spania”,

  



2. "Listopad jest do spania” Ola codziennie ma nastawiony budzik na 7 rano, wstaje szybciutko i biegnie na spacer z psami, później kąpie się długo w wannie pełnej gorącej wody przy dźwiękach ciągle tej samej płyty Archive, wychodzi z wanny na szary, miękki dywanik, otula się szarym ogromnym ręcznikiem, osuszona nawilża całe ciało olejkiem, wraca do łóżka i przytula się do Męża, kochają się, nieraz przedtem albo potem rozmawiają, mają zawsze sobie dużo do powiedzenia, Ola kiedyś Wielka Gaduła teraz rozmawia prawie tylko z Mężem, po kochaniu jeszcze chwile śpią przytuleni, wstają, idą poćwiczyć, rytuał ćwiczeń – 2x 20 minut; 20 Oli to  ulubione ćwiczenia jogowe, podglądnięte u 104 letniego jogina w Riszikesz, większość na rozruszanie bolesnego u Męża, lędźwiowego odcinka kręgosłupa, wprowadza też troszkę jogi śmiechu; ha,ha, hi,hi, hu,hu, hy,hy, ho,ho, rowerek liczony do 100, a teraz 20  Męża,   ukochane od lat ćwiczenia  qigongowe /perfekcyjne opanowanie sztuki kontroli energii życiowej/, które pozwoliły mu się pozbierać w czasie, gdy cała jego życiowa armada poszła na dno, a teraz wyrzucają z Oli umysłu kotłowaninę przeszkadzających, chaotycznych myśli /paichu zanian/ , które nieraz Olę nawiedzają..  i artykulacyjne /zabawa samogłoskami, rzucanie, w różnych natężeniach głosu samogłoskami w punkt na suficie, ćwiczenia oddechowe leżąc w łuku na wielkiej piłce/, dziękują sobie Nameste w półukłonie na wysokości serca, dalej śniadanie wspólnie celebrowane, doprawdy mocna herbata z czajniczka żeliwnego na podgrzewaczu, jajka- Ola na miękko, Mąż na twardo, biały ser, żółty ser, pomidor, ogórek kiszony, żytni chleb bez drożdży….
    3. 

Dziewięć




Listopadowa Sobota- Zimno, ciemno, wieje , pada, właściwie leje- w sumie pięknie. Ola i jej Najlepszy Uczynek, czyli goście z Trójmiasta, co chcą zakupić kampera dla podróży po Świecie, idą poszarpani wiatrem ulicą Ratajczaka, Ala w białym płaszczu i w złotych, włoskich super szpilkach, błyszczących,  niczym odlanych z metalu, wszystko z najwyższej półki, jak zawsze u Ali, Rysiu, przystojny oficer marynarki, wesoło podśpiewuje arię La calunnia /aria o plotce/ z Cyrulika sewilskiego, bo przecież myśli, że idzie na ulubioną operę Rossiniego do Teatru Wielkiego /Opery/, Ola podskakuje też wesoło, ale lekko zawstydzona, qui pro quo, nie powiedziała im jeszcze, że bilety dostała do teatru, lecz Muzycznego /w ostatniej chwili miejsca dostawki załatwione przez Lucka/. Wchodzą do skromnego wystroju teatru, szaro granatowe obicia foteli, skromna scena, żadnych żyrandoli kryształowo- świetlistych, czerwonych dywanów, kandelabrów, widzowie ubrani wręcz ubogo, dżinsy, swetry, jedyne świecące w Teatrze to szpilki Ali. Ola widzi rozczarowane minki Gości. Ojejjej…. Chwila, nie wszystko stracone, kurtyna podnosi się i spektakl okazuje się doskonały, klimat Feliniego z 8 1/2 , czyli w tym przypadku DZIEWIĘĆ . "Chciałbym bardzo być tu, Chciałbym bardzo być tam, Chciałbym bardzo być naraz tam i tu" 

Mężczyzna osaczony przez kobiety, w myślach i czynach, wszędzie, obsesja kobiet z którymi i bez których nie da się żyć, cudne, kolorowe, w stylu weneckiego karnawału kostiumy, ukazujące piękne nogi i głębokie, wyzywające dekolty, odsłaniające ramiona, szyję, piersi młodych, seksownych aktorek, tęczowe bańki, wanny na kółkach, sztuczne ognie głośne i dymne, chłopczyk, zakonnice . Lucek wśród kilkunastu młodych kobiet wygląda i gra wspaniale, w niesamowitym, strojnym i atrakcyjnym kostiumie, czarno-białym płaszczu i manierą francuską w mowie, do tego boska solówka z silnym głosem, żywa muzyka z prawdziwą orkiestrą, spektakl ze wszech miar atrakcyjny. Brawo, brawo, biiiiiiis… Ola po dwóch musicalach na Broadweyu w NYC i wielkim marzeniu o stworzeniu własnego musicalu, którego pomysł już jest dość wyrazisty, scena po scenie, postacie, dramaturgia pod roboczym tytułem „pięć dni w Nowym Jorku” /ale pisanie odkładamy na Nowy Rok/ i  od pobytu w NYC  inaczej odbiera sztukę; głębiej, mocniej, wnikliwiej, a jednocześnie z lekkością, rozsmakowuje się we wszystkim co można szeroko nazwać twórczością, leitmotif Nine szumi jej w głowie, mieszają się aktorzy i dźwięki słyszane ze sceny i z nie dawno oglądanego filmu Nine- najpiękniejsze kobiety świata Penelope Cruz i Nicole Kidman i jeszcze boski Banderas jako Guido śpiewający z yutube,  kołacze w głowie muza. Ola siedzi na dostawce luzacko, ze swobodnie przerzuconą ręką przez oparcie krzesła, z uśmiechem chłonie każdą piosenkę, dźwięk muzyki, każdą scenę z każdej strony i różnych planów, niczym przyszły autor,autor. A później koniec, prawie nocą wychodzą na wiatr, ubierają na głowę świecące różowe uszy króliczka, zakupione dla wnuczek gdzieś na Starym,  machają znalezionymi pomarańczowymi balonikami i tańczą, śpiewają, wołają słowa z Nine. Wieczór zakończony karnawałowo, bo przecież Najlepszy Oli Uczynek jest jednym wielkim niekończącym się  karnawałem.

4.    Emili, Emily, Emilka

Listopadowa niedziela- Zimno, ciemno, wieje, pada, właściwie leje – w 
sumie pięknie. Cztery skulone postacie, w kapturach zakrywających głowę, idą od strony ulicy Inżynierskiej, wchodzą na Gwarną, która dziś nie jest gwarną, jest undergroundową ulicą w Mieście Oli, po prawej straszy żelbetonowy obiekt siedmiokondygnacyjny, którego nikt nie chce kupić, lecz chociaż dzięki przestrzeganiu modernistycznych zasad- spełniony postulat cofniętego parteru- daje parasol przed deszczem, dalej jest jeszcze bardziej undergroundowo i tak pozostanie na całe dziś.
Okratowane wejście na podwórze, napis Tłusta Langusta, Ola pławi się w brzmieniu tej nazwy, podwórko z kocimi łbami, jeszcze jeden dzwonek w obskurnych drzwiach, odźwierny-aktor-organizator festiwalu straszy blokowaniem przez satelitę nie wyłączonych komórek i czterogodzinnym spektaklem bez możliwości wysikania, namawia do losowania numerka- nagrody, z ptasiej klatki, Ola wylosowała 154, to numer wiersza Emily Dickenson, który robi za chińskie ciasteczko z wróżbą. Ci co czekali przed, teraz wchodzą, siadają pod ścianą, rozpoczyna się spektakl, nie wiadomo w którym momencie  widzowie oniemieli, struchleli, zaszlochali, dali się złączyć czerwoną wełną z kłębka i zszyć na stałe z dwoma aktorkami, dwoma częściami Emily Dickenson; przeciwstawna i uzupełniająca, diabeł i anioł, yin i yong, maniakalna i  depresyjna, śpiewana i mówiona;

„Dzikie noce, Dzikie noce! Czy byłam z wami”

Ewa sama dobrała poezje i tak ją powiedziała, że spójna, jasna i
komunikatywna całość robiła wrażenie wcześniej spisanego dramatu. Nawet Ola, nie potrafiąca czytać poezji wszystko zrozumiała, jak  kierowca autobusu z filmu Jarmusha. Ola oglądanym spektaklem zrozumiała ból, cierpienie, perfekcyjny pedantyzm, który kazał Emily ułożyć 1775 wierszy napisanych własnym pismem do kuferka, kartka po kartce, jedna na drugą, jedna na drugą, bez pewności, że to ktoś  kiedyś przeczyta, bez walki by to kiedyś ktoś przeczytał.


A teraz Kobiety-Dziewczyny w białych koszulach zszytych czerwonymi nićmi, otulone, przytulone, dotykające się nicią łączącą, jedna trwa i śpiewa, druga przemieszcza się i mówi, zszyte niby biało czerwona, czerwona jak krew i wino, biała jak niewinność, czy  śnieżna lawina, zorza szalona, bo tragiczna, bo nostalgiczna, Emily Dickenson, wychowana na regułach protestanckich, , rozmawiająca przez uchylone drzwi, krzycząca wierszami numerowanymi, jej JA jest Duszą, najlepszym przyjacielem, a o reszcie możemy się dowiedzieć od siebie samych, od  siebie więcej, niż od Niej, od naszej interpretacji, wrażliwości, wyobraźni.



„Nie cofająca się przed niczym w swojej pogoni za wymykającą się prawdą świata, czy własnej świadomości”



„Mieszkam w pałacu Możliwości



Piękniejszy to dom od Prozy

O wiele więcej Okien

Drzwi można szerzej otworzyć”

[„A dlaczego mówili, że Kobieta nie może pisać dobrych wierszy, przecież wcześniej dużo, w Grecji, była doceniona Safona?”  – pyta Emilka

„Och Emili ponieważ wszystko zależy od tego, czy uda ci się urodzić w dobrym miejscu i o dobrej porze, a  wieczna  sława jest dana nielicznym” – odpowiada Ola i w myśli dodaje- „ Czy można w ogóle wartościować, które życie lepsze albo,  która poezja lepsza Emily czy Safony – tylko prawdziwy filozof znajdzie odpowiedź”.]

Na koniec kiedy wszyscy zastygli z wrażenia tuż przed oklaskami, jedyną nagrodą dla Aktorek, Ola wycierała łzy co jej się z oczu turlały. Więc wzrusza się teraz w teatrze, jak kiedyś przy książkach i filmach, To chyba postęp wrażliwości artystycznej – poezja wyższy stopień wtajemniczenia twórczego.

A  Oli Mąż, też z mokrą twarzą,  jako poruszony mentor przedsięwzięcia, ( definicja mentora wydaje się Oli bardzo na miejscu, a i zaakceptowana przez Ewę. Mentor jako człowiek, który swą pracą pomaga innym zrealizować  potencjał).  A więc Mąż-Mentor przejęty i rozemocjonowany idzie  do garderoby pogratulować ; ekspresji scenicznej aktorek, warsztatu, siły i wytrzymałości, trudnej sztuki grania twarzą w twarz,  a Ola też zaaferowana  swoim  zrozumieniem poezji mówionej , śpiewanej, gratuluje, klaszcze,  za żywą muzę w tle i przeżycie NAJ  spektaklu jaki widziała w życiu.  NO CO ? Że znowu przesadza… to idźcie, oglądnijcie i napiszcie, że jest inaczej.
Gratuluje Ewo, gratuluje Malino, gratuluje Lauro, gratuluje Patrycjo, gratuluje Macieju, gratuluje Formalino. Ech, och wspaniały czas.
5.
Dwa spotkania

Spotkanie pierwsze - Ciągle listopad – ciągle zimno, ciemno, wieje, pada – ciągle pięknie – umówiły się na Placu Wolno w listopadową sobotę, na spektakl Intrygantki w CK Zamek, ukochany Zamek Oli. Zobaczyła Ją na podeście fontanny. Piękna kobieta, w cudnie wystrzyżonej fryzurze, odejmującej 10 lat, niepotrzebnie, bo i tak zawsze wygląda młodo i w czerwonej kurtce. „Uffff, nareszcie kolorowo” pomyślała Ola i wesoło powiedziała „w czerwonym pani do twarzy”. Piły grzańca w przydymionych kuflach, powolutku / hi,hi Ola powolutku/ na beczce, przy ognisku, oczywiście Ola mówiła, to nic, że Ola mówi, ale słucha, wierzcie mi potrafi słuchać, pamięta to co usłyszała latami całymi i analizuje, łączy słowa w zrozumienie /szczególnie rozumie  tych , których kocha/,  nie raz w bezradność, teraz w bezradność… przy Niej zawsze czuje się bezpieczna i zaopiekowana, zawsze…
przecież mamy dużo czasu, kawa w Straganie i ciastko, słodko-słone, jakie dziwne dwa smaki, ale mi smakuje, raz słodkie, raz słone, nigdy czegoś takiego nie jadłam, spróbuj, zjedz, zjedz , ja już nie mogę…. Ola skubie ciastko „Dlaczego jesteś smutna?” „no co ty, Oluś, wcale nie, troszkę się zamyślam, bo muszę zaplanować tydzień, wszyscy mi tak mówią, a to nie prawda, to u nas genetyczne, taki układ twarzy”- chyba nie Siostro… pamiętasz jak tańczyłyśmy z welonem na stole zaśmiewając się do łez
 „ale Dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama, życie jest życiem pan przecież wie”.

Spotkanie drugie
– siedzi naprzeciw Oli, na kanapie, już tej nowej-używanej, pomiędzy nimi czajnik żeliwny z zieloną herbatą zamiast czarnej, zielona sałata zamiast ciasta, jedna lampka wina Cabernet Sauvignon  zamiast trzech, nie ma też cukierniczki…To On, mężczyzna hemingweyowski, wysoki, silny, postawny, ogolony, jasne, pewne spojrzenie, odważny, wrażliwy, niezłomny, uparty,  Oli Przyjaciel – jedyny mężczyzna przyjaciel i to bez zgrzytu od 37 lat – Dziś opowiada o morskiej przygodzie, jak wypłynął w głąb morza, od wybrzeża szkierowego, w zatopiony w części obraz polodowcowy, na swoim kajaku 5 metrowym,   dopływa do najdalej położonej wyspy archipelagu Wysp Alandzkich, idzie burza, prawdziwa, wielka, zakręciło nim mocno, nie wiedział gdzie północ, busola została w domu, tylko nawigacja telefoniczna, z prawie rozładowanej baterii wyznacza drogę, walka o przetrwanie podnosi adrenalinę, daje moc incydentalnie…. Jak Rolfowi, Oli bohater filmowy z młodości, z Długich łodzi Wikingów / rok 1963 /….
Opowiada też o swojej karmie przeprowadzania starszych ludzi niczym Charon przez Styks , do krainy umarłych, tak było, Ola widziała wiele razy, dlatego w Oli oczach Charon to nie pokręcony staruszek, od kiedy poznała Męskiego Przyjaciela, bóg umierających i konających ma Jego posturę, urodę i moc , prosty mężczyzna stojący pewnie w ogromnej łodzi….. rozmawiają też o radosnym seksie, libido… Ola tak lubi tematy erotyczno-naukowe, a teraz został jej do rozmowy jedynie On i Oli Mąż, dwóch Mężczyzn, gdyż Przyjaciółki uważają  seks jako mocno  przereklamowany hi,hi.

6. Autorka, Autorka w pięknej sukience

Listopadowy wtorek – zimno, ciemno, wieje, pada, właściwie leje – w
sumie pięknie. Dwie skulone postacie, w kapturach zakrywających głowę, idą od ulicy Inżynierskiej na Plac Cyryla Ratajskiego do KaHaWa, miejsca „miłości do kawy i książek” na wieczór autorski z Elizą Piotrowską. Mąż Oli bardzo się cieszy na spotkanie, w plecaku niesie dumnie zakupioną książkę o której będzie mowa, a Ola robi tylko za Małżonkę. To jej pierwszy wieczór autorski, nigdy nie miała ochoty słuchać jak się pisze, wolała czytać, a Pani Eliza wydawała jej się Starszą Panią z innej niż Ola bajki. JAKŻEŻ się myliła… Ola w ciepłym świetle, w zatłoczonej kawiarni, pełnej życzliwych, uśmiechniętych  Znajomych, siedzących na krzesłach, stojących na półkach, zobaczyła piękną, młodą barwną Kobietę-Kolibra, w zaczarowanej sukni, w haftowane kwiaty; żółto, zielono, czerwone, z której skrzydeł biją wszystkie kolory tęczy. „Pewnie wybrała na swoją Obczyznę Brazylię , bo jej piórka dla pełnego LŚNIENIA potrzebują wilgoci, a tam wilgoci nie brakuje” – pomyślała Ola i poddała się atmosferze blasku, energii samby, słońca i polskiego listopada, wszystko wymieszane w jedno dokładnie jak w książce, której Ola zdążyła przeczytać  tylko cztery strony i nic dalej. Teraz Ola siedziała zahipnotyzowana; energia Kobiety-Kolibra, szczerość, a przede wszystkim akceptacja i emocje obecnych „tam gdzie ludzie Ciebie w pełni akceptują tam Twój dom”,   tutaj  rozkwitało, kwitło, pulsowało, słowem, piękną polszczyzną, historyjkami; o wężach, wybudowanym za wysokim domu przez który przepłynęła rzeka, o Polsce co chce trwać w umyśle i pytania na, które Ola chciała by znać odpowiedź i odpowiedzi.

„Nie mogę pisać, bo tyle się dzieje w moim życiu” mówi Ola do swej Córki- „Hej, bo albo się żyje albo pisze” odpowiada Córka „Chodź pobawić się, szkoda czasu na pisanie, trzeba żyć” mówi Znajoma z Brazylii do Bohaterki. Więc pisanie nie jest życiem, o rany to czym jest czytanie, to dopiero!

Na koniec większość ustawiła się w intelektualną kolejkę po
dedykacje. Pani Eliza wpisuje dedykacje, żartuje z Oli Mężem, śmieją się, RADOŚĆ, Ola jeszcze raz chwali suknie, że NAJPIĘKNIEJSZA BRAZYLIJSKA, ha Pani Eliza ze śmiechem „to polska projektantka, dam ci kontakt mailem, czarodziejka, dokładnie wie co jest dla ciebie” i wtedy Ola zrozumiała, że są na Ty, że ma znajomą prawdziwą AUTORKĘ- ELIZĘ.


EPILOG Ola pobiegła szybko do domu i przeczytała całą książkę jednym tchem i polubiła Elizę jeszcze bardziej, ha,ha Oluś myślałaś, że przeczytałaś już WSZYSTKIE KSIĄŻKI proszę, proszę nigdy nie mów nigdy .

7. Bordeaux

Cały dzień i wieczór 30 listopada, czyli tzw. Andrzejki Ola spędziła półleżąc na czekoladowej rogówce, w salonie po nowemu wymalowanym w kolorze "piernikowej rozkoszy", przykryta 100% wełny brązowym kocem Camel. Ola miała w brzuchu dwie dziury zaszyte dwa razy po sześć szwów, nie bolało, ale też nie było za przyjemnie, Oglądała  filmy Woodego Allena, właśnie teraz Magia w blasku księżyca, akcja dzieje się na południu Francji. Olę aż zatkało od przepięknych widoków wybrzeża w jasnym, prawie białym świetle słońca i wtedy pomyślała o kupnie biletów na przyszłoroczne Camino. Jakby byli jedną myślą, w tym samym momencie Mąż Oli usiadł obok na kanapie pokazując Francję w starym,  wysłużonym atlasie. I zaraz, szybka decyzja, już kupili bilety na samolot z i do Bordeaux, a resztę andrzejkowego wieczoru spędzili moszcząc się w miękkich poduchach obok siebie i odgrywając;  picie czerwonego Merlota w wielkich kieliszkach,  jedzenie ostryg i wielkiej białej bagietki w kawiarni przy romantycznym zakolu rzeki Garonny, rozmowę ze  sobą po francusku” Bonjour monsieur” „Bonjour madame” „Je veux m,aimer” „Oh oui  moi aussi”. Ha, ha to dopiero miłe zakończenie Najpiękniejszego listopada Oli.
















czwartek, 9 listopada 2017

OLA W NOWYM JORKU HISTORIA PIERWSZA OLA I METRO

Ola w Nowym Jorku Historia Pierwsza Ola i Metro

Dziś mija miesiąc odkąd Ola wróciła z Nowego Jorku. Całe jej myślenie o świecie nabrało innego wymiaru. Czuła się niczym Cecilia z Purpurowej Róży z Kairu, czas 36 dni nowojorskiej przygody był filmem, a raczej wszystkimi filmami z Nowym Jorkiem w tle , które oglądała, a które, o czym nie wiedziała, umieściły się w pamięci, pomieszane w umyśle sceny z życia i kadry filmów, niczym mak wrzucony do  popiołu, którego nie można już wybrać.  Więc Ola przeżywała ogromnymi emocjami widziane zjawiska zatracając poczucie co jest rzeczywistością, a co fikcją. Czuła jak osobowości różnych bohaterów, sceny, obrazy  przenikają ją. Okazało się, że te wszystkie  filmy zdobione nowojorskim akompaniamentem, których oglądała tysiące, nie mając tego świadomości, samorzutnie rozprzestrzeniały się w jej mózgu całkowicie wchłaniając się w jej jaźń, tworząc także w olinym sercu pewien rodzaj niepowtarzalnego artyzmu, doświadczenia odbierania świata, którego nigdy nie widziała w realu. Cząsteczki  kadrów i tych najstarszych jak Parada Wielkanocna z 1948 z Fredem Asterem /łaaał ulubiona scena przy Piątej Alei z kupowaniem króliczka/,
Słomiany Wdowiec z 1955 r. z ukochaną Marilyn Monroe /tu na szybie wentylacyjnym metra/   i tych najlepszych z lat 70-tych,/ mroczne, destrukcyjne, czarne/ i tych późniejszych , aż po współczesne, absorbowały się wręcz idealnie i zagościły na stałe w stanie Oli świadomości. Także teraz, codziennie po swojej kilkunastogodzinnej wędrówce po Mieście kładła się ze zmęczonymi nogami do łóżka i oglądała po parę filmów z nowojorskim motywem, co stworzyło niczym w Sanatorium pod Klepsydrą Hassa, surrealistyczny, niekończący się, przyjazny labirynt, odkrywający przed Olą coraz to nowe obrazy; malarstwa, architektury, mostów, nieba, ulic, budynków, ludzi i metra, a przede wszystkim emocji.
Nigdzie na świecie film nie stał się rzeczywistością tak jak w Nowym Jorku,  ponieważ dekoracje tła są czytelnie wyraziste, są niczym symbol, logo, chryzmat, wyróżnik, który jest mocny i trwały niby tatuaż.
Przez cały czas Ola była przebodźcowana, na ciągłej adrenalinie, w ciągłym podnieceniu, napędzie, gnaniu, a jednocześnie spokojna i szczęśliwa, spokojna w globalny sposób, na to, że jej myślenie o świecie, jej światopogląd okazał się zbieżny ze wszystkim czego tu doznała.
To tak jak prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia, kiedy niby widzisz obiekt zakochania po raz pierwszy w życiu, a jednocześnie obezwładnia cię zawrót głowy, dreszcz ciała i umysłu, bo wiesz, że znasz spotkaną osobę lepiej niż samą siebie, czujesz  pewność, że to TO, o czym marzyłaś, śniłaś, że to marzenie wcześniej może nawet nienazwane ziściło się,  łzy napływają do  oczu, a serce zatyka gardło i podskakuje jakby chciało wyskoczyć przed ciebie w szalonym tańcu.
Uffff, to już wiem, ale jak zacząć, jak zacząć, odwieczne moje pytanie…..

PIERWSZA RANDKA

Tamtego listopadowego wieczoru 14-letnia Ola szła zdecydowanym krokiem po ciemnych, nierównych kocich łbach nawierzchni Starego Rynku, a wiatr próbował bez rezultatu zamotać jej prosto trzymającą się  postacią. Podekscytowana zmierzała na pierwszą dorosłą randkę. Ubrana – patrząc od dołu- w brązowe, zamszowe szczurki, czarne rajstopy, zieloną, sztruksową mini spódniczkę, biodrówkę z szerokimi szlufkami i pasem i czarny sweter  w łódkowy dekolt, oczy pomalowała dookoła tanim, niebieskim cieniem, a rzęsy wydłużyła zalotnie czarną mascarą. Dla zwiększenia atrakcyjności rozplotła  swój długi warkocz i teraz twarde włosy Oli sięgały, aż  do połowy jej  pupy, opadając prawie po dolny brzeg tweedowego, krótkiego płaszczyka. Dokładnie z rozpoczynającym wybijaniem godziny szóstej przez zegar na Ratuszu , weszła bez wahania, lecz z dreszczykiem emocji, do stylowej kawiarni o intelektualnej nazwie Literacka, oddała płaszczyk do szatni. Trzymając w ręce chłodny, metalowy, okrągły numerek, powoli, dla celebracji chwili, szła na piętro kawiarni.  Dochodził do niej wyraźny dźwięk fortepianu, przyjemne, lekkie kawiarniane utwory, które stawały się zapowiedzią niepowtarzalnego uroku zaczynającego się spotkania. Na sali, po prawej stronie, blisko  skrzydła czarnego fortepianu, na krześle z zielonym obiciem siedziska, przy małym okrągłym stoliku, siedział Krzysztof. Jego twarz troszkę nieobecna, zielone oczy, opadający na czoło czarny kosmyk włosów, czarny golf z mocno uwydatnionym jabłkiem Adama, całość okolona obłokiem fajkowego dymu z fajki, o męskim zapachu amfory, wszystko zrobiło na Oli piorunujące wrażenie. Ola ukrywając emocje, podeszła, przywitali się podaniem rąk , zamówili herbatę, którą po chwili, w wysokich szklankach, przyniosła kelnerka opasana białym fartuszkiem z koronkowym rąbkiem. Krzysztof pokazał Oli jak zwiększyć moc herbaty rozrywając woreczek i wsypując drobne, poszatkowane listki bezpośrednio na powierzchnię gorącej wody.  Pili  gorący, mocny napój małymi łykami, wyciskali do niego sok z cytryny, podanej osobno, na małym szklanym spodeczku. Rozmowę, a właściwie monolog prowadził Krzysztof, opowiadał o swoich działaniach jako druh drużynowy, o ostatnim obozie harcerskim, o burzy jaka ich spotkała i jacy dzielni byli jego dziesięcioletni podopieczni, ale najwięcej mówił o książkach najważniejszych w tamtej chwili dla niego; Disneyland Stanisława Dygata i Komu bije dzwon Hemingwaya, tu zatrzymał się na dłużej i mówił, mówił; o wojnie domowej w Hiszpanii, o bezsensie zabijania, o prawdziwej miłości, która nieraz może trwać tylko trzy dni , o poecie z motta tej powieści -Jonie Donne, o tym, że wszyscy ludzie na świecie są zespoleni w jedną całość i kiedy umiera jeden człowiek to umiera cząstka każdego z nas, że każdy dźwięk dzwonów kościelnych przywodzi mu na myśl własną śmierć /…/  A Ola z nonszalancją paliła  giewonty z filtrem, trzymając papierosa ruchem podglądniętym u swojej Mamy, który wydawał jej się bardzo kobiecy i słuchała, słuchała, pierwszy raz tak zasłuchała się w słowa innej osoby, to było jej pierwsze w życiu słuchanie… I w tym zasłuchaniu powoli zauważyła, że postać Krzysztofa lekko jakby się rozmywa, unosi w powietrzu, staje się mniej wyrazista, Krzysztof uśmiechnął się i zanim całkowicie zniknął powiedział; „ Olu pamiętaj, żebyś zawsze starała się pisać w sposób oryginalny, a o Nowym Jorku pisz patrząc przez swoje podwójne różowe okulary, trochę bajkowo, trochę romantycznie i bardzo jazzowo, jeśli jazzowe pisanie jest w ogóle możliwym ” .
*   *   *
Wspomnienie pierwszej randki stworzyło pustkę , która jest przydatna, by nowe myśli wpadły w jej sidła, taka pustka zazwyczaj trwa krótko, ale od niej zaczyna się pisanie, chyba, chyba właśnie  nastała, więc szybciutko zaczynamy;

Pierwsza historia Ola w NYC - Ola i Nowojorskie Metro

      Taki oto obraz Oli 62-letniej Wam przedstawiam; wesoła, optymistycznie czująca, na pełnej podróżniczej adrenalinie, ze sprężystym krokiem i fantastyczną formą /nabytą na wędrówce Salamanka-Santiago – 500 km. pieszo/, z dużą kolorową walizką, plecakiem, torebką biodrówką równie kolorową, lewą ręką na temblaku rozoraną w łokciu wypadkiem z nieuważności na strzeszyńskiej ścieżce /ROZPOZNANIE; USZKODZENIE WIĘZOZROSTU BARKOWO-OBOJCZYKOWEGO/ , bolącym przez duże B barkiem, bez znajomości jakiegokolwiek języka obcego, z lekkim niedosłuchem, bardzo ciepło ubrana, a w bagażu tylko jedna, prawie letnia, sukienka.
     
I jak powyżej Ola wylądowała na amerykańskiej ziemi popołudniową porą, w dniu jasnym, rozciągniętym, jak guma, o sześć godzin, na lotnisku JFK pełnym ogromnych terminali  /8/ , po krótkiej, niecałe 7 godzin, podróży wypełnionej zajadaniem pysznego jedzonka z pudełek, popijania białego wina i oglądaniem miksu amerykańskich filmów na ekranach umieszczonych z tyłu siedzeń pasażerów siedzących przed Olą /około czterdziestu osób/; pierwsze miejsce w najczęstszym oglądaniu -Boss Baby,  drugie La La Land /Ola doprawdy lubi oglądać filmy, nawet bez dźwięku albo z dźwiękiem bez rozumienia znaczenia słów/.
Od momentu wyjścia z samolotu Ola rozpoczęła swoje indywidualne podchody, do których przygotowała się czytając różne nowojorskie blogi, artykuły, informacje, niczym Nemrod – zapalony myśliwy, z nienasyconą ciekawością, będzie szukała śladów, znaków, będzie sunąć w miarę szybko przez gąszcz dróg, aby dotrzeć, w pierwszej swojej wyprawie- do domu Tu i teraz tj. dużego pokoju, z dwoma oknami wychodzącymi na ulicę , z ogromnym łóżkiem do spania, pisania i śledzenia filmów na tablecie i  oczywiście z kibelkiem, kuchnią i salonem, w dzielnicy Ridgewood  na sześćdziesiątej ulicy. Najpierw razem z tłumem przyjezdnych dotarła do odprawy dokonanej przez roboto-komputer, który po polsku zadawał jej pytania dotyczące kontaktu ze zwierzętami, czy jedzenia mięsa, odebrał odciski palców, zrobił jej zdjęcie /chyba najmniej korzystne jakie miała w życiu/ i wypluł ze swego wnętrza odbitkę razem z kodem kreskowym, który na samym końcu maszynowo  sprawdził miły pan, mówiąc po polsku  „Witamy w Ameryce” życząc Oli przyjemnego pobytu w Stanach.
Dalszą część wyprawy Ola miała w głowie i troszkę na papierowych mapkach wydrukowanych z internetu.  Ważne było: ominięcie; postoju żółtych taksówek, żeby nie kusiła wygoda dojazdu,  nagabywaczy dowozu na łebka, tłumu z kartkami i banerami powitaniowo-wzywającymi, odnalezienie; znaków kierujących do kolejki AirTrain, wejście do windy, zorientowanie się czy i jak jechać, w górę czy w dół, wyjście na właściwym piętrze. Ufff kiedy Ola znalazła się na oszklonym korytarzu, popijając wodę z małej butelki żywca /? jak ona potrafiła wykonywać tyle czynności jedną ręką, przy swojej idealnej dwuręczności ?/   nie bardzo wiedziała co dalej, lecz dwóch przemiłych ciemnoskórych, zagadanym wzajemnie, pulchniutkich panów w czerwonych strojach Świętych Mikołajów, z bożonarodzeniowych, animowanych bajek disneja, na pytanie Oli o Jamaika Station wskazali szklaną ścianę, a widząc po chwili dalej pytający wzrok Oli, kiedy ściana się rozsunęła, pokiwali znacząco, że to teraz i tam ma wsiąść. Ola weszła i za moment frunęła w lustrzanym wagoniku przemierzając terminale rozległego lotniska w rytm skandującego rapem zapowiadacza stacji, unosząc się nad ziemią, niczym w podróży latającym dywanem z Baśni 1001 nocy, patrząc z góry po raz pierwszy na prawdziwy Nowy Jork, dzielnicę Queens, szarą, tajemniczą, nieprzewidywalną. Jeszcze na stacji Jamajka, niesamowicie pomocni tak samo na czerwono ubrani Gwiazdorowie zakupili jej bilet i Ola dalej wędrowała ścieżką ułożoną z gestów dobrych duszków, podpowiadających ruchami, którą drogą ma iść. Teraz wszyscy wesoło i przyjacielsko ułatwiają włożyć prawidłowo  bilet, wydostać się ze stacji kolejki, trafić do właściwego metra.
     OLA JEST W METRZE, ekscytacja sięgnęła zenitu. JEST TAM,  W SAMYM ŚRODKU FILMU,  od tej chwili z MetroCard w ręku jest częścią nowojorskiej inscenizacji, WESZŁA DO FILMU, RANY, JEST TUTAJ !!!!! JAK WSZYSCY INNI STAŁA SIĘ CZĘŚCIĄ NOWOJORSKIEGO PLANU FILMOWEGO….
Przesiadka na linie L na stacji Broadway Junctian, jeszcze parę chwil uważnej niepewności i wyjście na Halsey Station. I najtrudniejsza część podróży, jak zawsze na końcu, toczenie w ulewnym deszczu walizki jedną ręką, parę razy w odwrotną, czyli nieprawidłową  stronę,  pomyłka w nazwie ulicy, nie 60 th st tylko 60 th Ln, co wymagało telefonu do wynajmującego – 10 minut rozmowy po 10 zł. minuta,  dodatkowego, trzy kwadranse chodzenia w tą i z powrotem, i jeszcze deszcz zalał kartkę z adresem i telefonem, ale już był zielony domek, z tym numerem czterocyfrowym, co miał być, jeszcze tylko wklepanie hasła do domofonu, znalezienie pokoju numer 2 i skok do łóżka z uśmiechem na twarzy i szczęściem w sercu…..
Lecz … to nieodłączna część opowiadania … kilkadziesiąt lat wcześniej, zanim Ola weszła po raz pierwszy do METRA, przeżyła z metrem nowojorskim cztery mocne filmowe bodźce.

Bodziec pierwszy

Film Narkomani  z 1971 roku, Ola w kinie Rialto, w swoim Mieście, jest sama, patrzy z rozdziawioną buzią, oczyma jak talerzyki;  Helen , w pierwszych scenach jedzie metrem, pełna bólu, cała skurczona od zaczynającego się krwotoku po zabiegu aborcji wykonanej przez obleśnego kolesia jej chłopaka, za darmo, bez znieczulenia, chamsko, opryskliwie, na brudnym stole, gdzieś w Brooklinie, niewysterylizowanym narzędziem, stuk puk, stuk puk, stuk puk  metra, mrok, beznadzieja, samotność , klimat Nowego Jorku pełnego przemocy, przestępczości, braku współczucia, Helen zagubiona, skromna, cicha, nieśmiała, spragniona miłości, a później Bobby /pierwszy raz Al Pacino/ , ich ułomna miłość, skazana na przegraną, ale prawdziwa, wszystko, w tym filmie jest prawdziwe, bo może lepiej kochać prawdziwie chociaż trzy dni, niż żyć w socjalistyczno-mieszczańskim piekiełku, omotanym zamkniętym murem na świat. Czyżby Ola wolała być narażoną na brak bezpieczeństwa, za cenę bycia w NYC?  Dlaczego kilkunastoletnia Ola  zamieniła by się z Helen na życia bez mrugnięcia powieką? A tak, ponieważ wszystko dzieje się właśnie w wymarzonym dla Oli Nowym Jorku i to, że  Helen była wolna, zależna tylko od siebie, stanowiąca o sobie, mogła robić co tylko chciała, na własny wyłącznie rachunek i jeśli cierpiała to cierpiała prawdziwie, to cierpiała pięknie, ponieważ łatwiej cierpieć w Nowym Jorku, niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Ola tu w swoim Mieście nie znała nikogo kto byłby wolny, niezależny, kto od początku do końca kierowałby swoimi wyborami, intuicyjnie czuła, że życie filmowych bohaterów jest wartościowsze, bardziej humanitarne. Naprawdę  Ola weszła by w świat Helen biorąc na siebie jej ból, cierpienie i poszukiwanie miłości. Tamto życie z filmu jawiło się prawdziwym życiem w przeciwieństwie do życia Oli, które było, oprócz paru chwil do tamtego czasu, takie udawane.

Bodziec drugi

Film Francuski Łącznik z 1971 roku, Ola w kinie Apollo, w swoim Mieście. Od zawsze chciała być detektywem, czytała książki, interesowała się kryminalistyką, po maturze chciała iść do Szkoły Milicyjnej w Szczytnie /Uffff, Boże, dzięki, że temu zapobiegłeś!!!!/, bo jak nie detektywem to chociaż policjantem, w FBI albo wersja najbardziej dostępna-  polskim milicjantem. W sam raz dla Oli rok 1971 zaczął się ostrym filmem sensacyjnym, na faktach, wreszcie o rzeczywistości, prawdziwie, odważnie, film policyjno-kryminalny,-  o samotnych wilkach, partnerzy   Popeye i Cloudy przeciwko wszystkim, przeszli do historii. Dwie etiudy w filmie, jako krótkie utwory, które stały się przez lata same w sobie pełnowartościowym dziełem, dającym widzom pokaz brawury, wirtuozerii gry aktorskiej, zdjęć, pracy całej ekipy; sekwencja pogoni Hackmana za metrem, z równoległą akcją w samym metrze oraz pojedynek dwóch wilków na stacji metra, w drzwiach i w wagonach; kto kogo, pokerowe, bezwzględne zagrywki, podstępy, zmyłki i bleffy.

Hackaman w potyczce z uroczym, przystojnym Fernando Reyem, widzianym przez Olę wcześniej w  „Dyskretnym uroku burżuazji” Luisa Bunuela, rozgrywka dzikości z elegancją, impulsywności z powściągliwością. Oczywiście Ola wolała zgodnie ze swoją naturą postać graną przez Hackmana i za każdym razem oglądała film z wypiekami na twarzy, na wstrzymanym oddechu, oglądając stawała się  twardym facetem, który żyje prawdziwie, „tu i teraz” i nie ma potrzeby podejmowania decyzji, działa się spontanicznie jedynie dla osiągnięcia celu - złapanie przestępcy- wszystkie środki dozwolone.  Dopiero teraz kiedy czytam informację o profilu cech psychologicznych „mężczyzny z ADHD” widzę dokładnie Olę kilkunastoletnią.

O rany, jak ona miała przepieprzone, kto w tamtym świecie mógł ją zrozumieć, jak ona sama biedna nie mogła siebie pojąć,  jeśli nawet nie było psychologicznej definicji Kobiety z ADHD i skoro tak bardzo rozdzielano osobowości męskie i kobiece. Dla Oli z cechami mężczyzny z ADHD nie było miejsca w żadnej rzeczywistości, więc nic dziwnego, że stłamsiła te emocje, dając im upust jedynie w momentach kinowej identyfikacji z szalonym  bohaterem.  

A przecież z łatwością można było sobie wyobrazić  tamtą Olę jak goni przestępców po dachach pociągów, w rozpędzonych samochodach, strzela i biega po starych magazynach Brooklynu  i nie był to wcale obraz abstrakcyjny. Ola zdecydowanie była by bardziej na swoim miejscu w nowojorskiej mrocznej narkotykowo- korupcyjnej wojnie, niż na lekcji matematyki, fizyki, czy chemii w Liceum nr V im. Wery Kostrzewy w fartuszku z białym kołnierzykiem, nie znającej odpowiedzi na zadawane jej pytania, zagubiona w socjalistycznym systemie edukacji tylko dla grzecznych dziewczynek.

A dla zaspokojenia waszej ciekawości przytaczam przeczytaną internetową definicję Mężczyzny z ADHD; otwarty na bodźce, wrażliwy, nie zawsze potrafi przyjąć krytykę, kreatywny, wizjonerski, ma dobrze rozwiniętą wyobraźnie, znajduje nietypowe rozwiązania, przy odpowiednim zainteresowaniu tematem potrafi osiągnąć niezwykła wyniki, może cedować, zrzucać monotonną prace na innych lub w ogóle jej nie wykonywać, wymaga bezwarunkowej akceptacji, wtedy jest czuły i życzliwy, reaguje spontanicznie, ale musi być samodzielny, nieraz cechuje go nadpobudliwe zachowanie /…/


Bodziec trzeci

Uwierz w ducha z 1990 roku. Ola akurat nie miała z tym problemu, od  zawsze wierzyła w duchy, nawet coś więcej , niż wierzyła, marzyła  być prawdziwym duchem i takiego ducha, jakim  chciała by zostać zobaczyła  właśnie w tym filmie, w pełni wolna postać ducha metra /zauważcie jak często powtarzam słowa prawdziwy i wolny to jakaś obsesja Oli z XX wieku/  wędrowiec żyjący w pędzących wagonach nowojorskiego metra, wiecznie wkurzony i złośliwy, wylewający pasażerom kawę lub coca colę z papierowego kubka, wytrącający z rąk gazetę, wrzeszczący i agresywny, o niesamowitej, charakterystycznej fizjonomii, Duch Włóczęga zwany Duchem Metra, a  grany przez Vincentego Schiaveliego. I teraz rozumiecie jak bardzo Ola chciała być w nowojorskim metrze nawet kosztem wejścia w rozmyte, mało atrakcyjne, niewidzialne ciało wielkiego, brzydkiego mężczyzny.

Bodziec czwarty

Adwokat Diabła z 1997 roku, znowu Al Pacino, wątek faustyczny, ale dla Oli taki trochę zawodowy. Ola przez całe swoje życie starając się o pracę pisała w CV „ nie przegrałam żadnego procesu” , rozpierała ją z tego powodu duma, że tak właśnie się ułożyło, aż raz zdarzyła się przegrana, okrutna porażka z zaskoczenia i to  w Sądzie Najwyższym, Ola ogłupiona i zdruzgotana siedziała  na ławce w parku pod Pałacem Kultury i płakała, taki dziwny płacz z rozczarowania i rozgniewania jednocześnie, jeśli wtedy przyszedł by do niej Lucyfer /jestem tego pewna/ i chciał jej duszy za odmienienie biegu wypadków – zaprzedała by swoją dusze na wieczną mękę i potępienie, za chwile podłechtania swego ego i tego obezwładniającego przyjemnością uczucia triumfu, tak, tak by było. I kiedy Ola oglądała scenę wykładu Szatana dla młodego, zabójczo  przystojnego prawnika /Kean Reeves/, tuż  przy stacji metra, kiedy mówi jak stać się panem wszechświata;   POWALAJ  UPRZEJMOŚCIĄ, OKIEŁZNAJ NAPIĘCIE, OKIEŁZNANE MOBILIZUJE NIE NISZCZY, BĄDŹ SKROMNY, NIE WYWYŻSZAJ SIĘ, NIKT WTEDY NIE ZNA TWOJEJ MOCY I PAMIĘTAJ KORZYSTAJ Z METRA, JEST NAJSZYBSZE, BĄDŹ Z LUDŹMI, NIE UCIEKAJ OD NICH, Ola postanowiła dostosować się do tych rad, ponieważ z ekranu biła taka moc, że uwierzyć w magię tych słów było łatwo, a Ola jeszcze wtedy ciągle chciała wygrywać procesy, nigdy nie przegrywać.



Nowojorskie Metro Subway wrzesień rok 2017

Ola już po dwóch tygodniach jeżdżenia codziennie metrem  stała się prawdziwą nowojorką. Potrafiła przesiadać się skracając czas podróży z lokal do ekspres i odwrotnie, biegać między wagonami z wielkim kubłem XXL kawy ze Starbucksa, nagrywać filmiki z muzyką  podziemnych artystów , tańczących, mówiących, pstrykać zdjęcia ciekawostek, słuchać dźwięków metra i ludzi, tańczyć w ich rytm, nucić, obserwować, spokojnie przyjmować przebiegającego szczura, omijać, bez obrzydzenia, jak na ulicach Delhi, leżące ekskrementy, zaglądać w ekrany telefonów siedzących obok, przysłuchiwać się /…/ cały czas  czuła się  zaopiekowana przez wszystkie służby Miasta, jakby komplet aniołów  Nowego Jorku bezustannie dbał o jej bezpieczeństwo.

Metro, coś między niebem, a piekłem, chłód klimatyzacji w wagonach i rozżarzony upał pełny gorących przeciągów w przestrzeni stacji, żar, który wyciskał z organizmu stróżki potu spływające od czubka głowy poprzez linię  dzielącą parzyste pośladki, uporządkowany tłum w godzinach szczytu, pilnujący swojej przestrzeni, /Ola nauczyła się jak wszyscy utrzymywać przestrzeń, czekać na przyjazd następnego składu
                                                                                               

,a nie upychać się jak sardynki w puszce/, elegancki, podniecony nadchodzącą imprezą w sobotni wieczór, lekko pijany  nocą, śpiący , zapracowany świtem… wszyscy zdyscyplinowani, zgodnie z edukacyjnymi filmikami o ludzikach; białym, zielonym, czerwonym, grzeczni, usłużni i nieustająco  używający trzech czarodziejskich słów; proszę, dziękuje, przepraszam z przemiłym, szczerym, zdecydowanym uśmiechem na ustach. „Sory” nawet od kogoś kogo przypadkowo się popchnęło.

Czas w metrze, czyli czas spokojny, radosny,  pełen wrażeń, będący niekończącą się przygodą i planem filmowym.

Najwięcej lubiła moment wychodzenia z Metra, jakby po długiej podróży statkiem dobijała do nieznanego lądu, wydobywając się  z dusznej ciemności podziemia na światło dnia wiele razy robiła swoje łłaałł;  i w chińskiej dzielnicy Flushing, i nad
Oceanem – Coney Island, i na Union Squer, na Dolnym Manhattanie, na Górnym, w środkowej, północnej części Central Parku, zawsze łłaałł  na Grand Central, Wall Street, 8 Avonue … jejku chyba zawsze zachwycał ją widok, za każdym razem zaskakując swoim urokiem, pięknem i odmiennością wszystkiego wcześniej widzianego.

W Metrze Ola przeżywała bez liku swoich pierwszych razy; pierwszy raz widziała ;

- całujących się mężczyzn,

- kobietę na wózku inwalidzkim, całą owiniętą szczelnie, łącznie z twarzą, czarną materią, pchaną przez służącego/?/ w białej szacie i białym turbanie,

-  Popeye i Claudy recytujących Szekspira /chyba/
- piękną dziewczynę z owłosionymi nogami,

-  płaczącą Japonkę oglądającą film gdzie zabójczo przystojny  Japończyk upija się na grobie ukochanej, może nawet przygotowuje się do popełnienia  samobójstwa ,

-   zupełnie dziurawe czarne półbuty na nogach  biedaka albo hipstera /odróżnienie jest dla Oli jeszcze niemożliwym/,

- dwie kobiety z obłędnym makijażem, jedna w męskim stroju, pieszczące słodkiego pieska trzymanego w nosidełku,

-  wielkiego dalmatyńczyka w ogromnej torbie i boksera w bokserkach leżącego grzecznie w wózeczku,


-  cudowne odlewy malutkich rzeźb na ostatniej , zachodniej stacji linii L,



-  czarowne, kafelkowe mozaiki zwierząt na stacji wychodzącej do Muzeum Historii Naturalnej przy 79 ulicy i Central Parku,








- widziała człowieka, w żebraczym stroju, z krzyżami wytatuowanymi na twarzy – czole, powiekach, mówił coś wspaniałym dźwięcznym głosem, a ludzie podnosili głowy znad ekraników i dawali mu po 20 dolarów…… / ha,ha już skończę, muszę kończyć niekończąca się wyliczankę Pierwszych razy Oli, ponieważ  Subway jest nieprzerwanym ciągiem zaskoczeń mogę wyliczanie tworzyć niczym powieść/.

Zdarzyło się, że Ola w Metrze, bądź  dla uwolnienia przeżywanych emocji, a może z oczarowania, popłakała się serdecznie; do wagonu weszło dwóch młodych ludzi, zagrali z odtwarzacza mocną, skokowo rytmiczną muzę  hipsterską i zaczęli swój występ, akrobacje na rurze, skoki, salta, biegi po suficie wagonu, zaprzeczające grawitacji, fruwali, kręcili młynki, ewolucje, figury stanowiły jakby rytmiczne błyski błyskawicy, taka to była
malutka chwila, jeszcze mała sekwencja z tańczącym kapeluszem i jak wystrzał huknęły głośne brawa.
Odbiór krótkiego spektaklu spowodował, że Ola zamarła w bezruchu, oczy zamieniły się w spodeczki, serce  stanęło,  a  ogromne łzy wzruszenia toczyły się bezwiednie po policzkach.

***


Ola po czterech tygodniach oglądania ludzi na ulicach i w metrze pokusiła się o stworzenie obrazu statystycznej nowojorki; szczupła, niewysoka, ciemne włosy, średnio długie, profesjonalnie wystrzyżone, około trzydziestoletnia, niezbyt mocny makijaż, gładka cera, biżuteria drobna, małe złote kolczyki, złoty łańcuszek z wisiorkiem, prawie zawsze tatuaż, nawet mocno rozległy /wyjątkowo często motyw nietoperza na tle czerwonego zachodzącego słońca/ spodnie czarne, obcisłe /prawie zawsze z rozdarciami/ , biała bluzka lub koszulka, tak czyściutka jakby dopiero co rozpakowana po zakupie/ ładny markowy czarny plecaczek albo torba na ramię, oczywiście nieodłączny telefon,na nogach tenisówki, a raczej trampki, też markowe. Ole zdziwiły najbardziej często buty ubierane na bose nogi i doczepione do ubrań, butów, torebek kolorowe ciciki. Parę razy widziała przypięte do spodni lub torebki złote kłódki z wygrawerowanymi imionami. Super prezent dla zakochanej pary.









Załączam zdjęcie dwóch nowojorek - wersja podstawowa i trochę ubogacona :-))



Kończę już teraz, przepraszam /uśmiech/  bez klamry zamykającej, ciąg dalszy oczywiście nastąpi, przecież rytm Nowego Jorku pulsuje w Oli głowie nieprzerwanie, tylko chce już wrzucić pierwszego nowojorskiego posta,  już prawie trzy miesiące nic nie pisałam i czuje się z tym trochę naga.
zapraszam do jednego z najpopularniejszych postów  http://60twarzyoli.blogspot.com/2016/08/zmys-wechu-szesc-historyjek-o-zapachach.html