niedziela, 24 grudnia 2017

JAK INTERNET ZNALAZŁ ANIOŁA, A OLA ZGUBIŁA MĘŻA W SALAMANCE I PRZESTAŁA BYĆ SEKUTNICĄ


 Jak Internet znalazł Anioła ,a Ola zgubiła Męża w Salamance i przestała być Sekutnicą



Akcja; kwiecień 2017 roku  i trochę wcześniej i trochę później

Miejsce; lotnisko w Berlinie, lotnisko w Madrycie, Salamanka i inne

Motto; jeśli celem twojej drogi jest znalezienie spokoju znajdziesz go tutaj /napis na początku wioski gdzieś w Kastylii/

*

Ola z Mężem wybierali się na trzecią wyprawę Camino, rozsmakowywali się z każdym rokiem  bardziej w przeszło miesięcznej, majowej wędrówce drogami Portugalii i Hiszpanii,  w kierunku wskazywanym przez muszle Jakuba i żółte strzałki. Stawało im się przez to wędrowanie   lepiej i lepiej i szerzej i głębiej jakby wymieniali się sobą z sobą  i z wszechświatem całym.

Przygotowanie do trzeciej wyprawy, dzięki  doświadczeniu wcześniejszych, stało się rutyną czystej  przyjemności. Plecak coraz lżejszy, rzeczy coraz mniej, nastąpiła całkowita rezygnacja z kosmetyków, ręcznik tylko mały, turystyczny, buty jedne salomony – adidasowete, przewiewne,
gorateksowe.  Przemieszczanie się z Madrytu do Salamanki  Ola precyzyjnie opracowała w internecie. Potem od  Salamanki mieli rozpocząć wyprawę drogą Via de La Plata pieszo,  jako rzymscy żołnierze traktami Via Romana, lub jako średniowieczni pielgrzymi, lub po prostu jak dwóch radosnych, zakochanych w sobie wędrowców lubiących chodzić w surowych i bezludnych krajobrazach  zachodniej Hiszpanii.

Dwa tylko problemy zaprzątały Oli myśli; pierwszy to opieka, podczas nieobecności,  nad ich słodkimi pieskami prosto z naklejki whisky blacken@whithe, a drugie, świadomość, że siedziała w niej Sekutnica, głęboko ukryta, która jednak wyskakiwała, od czasu do czasu,  zupełnie niekontrolowanie niczym Diabeł z pudełka.


*


Rozwiązanie problemu pierwszego






Jak już pewnie zdążyliście się zorientować  Ola wierzy w różne czary-mary, zna Wielki Sekret, prawo przyciągania – komunikację ze światem, wykorzystywana przez Olę siła,

czyli przyciągam do siebie wszystko to, czemu poświęcam uwagę, energię oraz czemu okazuje zainteresowanie. Kierując świadomość na rzeczy, które chcę by się wydarzyły, tworzę taki układ rzeczywistości,
 wszystko samo z siebie się załatwia i rzeczy wymarzone po prostu zaistnieją.  „Idź za swoim szczęściem, a wszechświat otworzy przed tobą drzwi tam gdzie dotąd były ściany” to sentencja, która się sprawdza.

Mąż Oli wierzy w całkowicie to samo tylko używa innego określenia; spełnianie życzeń, wymianę dobrej energii, opiekę, wpasowywanie potrzeb,  nazywa Aniołami.


*


Szukaniem opiekuna psów  zajęła się Ola, jako wielka fanka internetu stamtąd wypatrywała właściwej osoby, więc rzuciła przesłanie w zaświaty, czyli ogłoszenie na Inicjatywnej i Nieformalnej Grupie Jeżyckiej takiej oto  treści;

„ jedziemy wędrować na Camino i poszukujemy osoby, która zaopiekuje się naszymi pieskami; Gufi i Fafi w naszym domu. Do dyspozycji; dwa rowery, wifi, telewizja kablowa, dużo przestrzeni, sala gimnastyczna, taras, ogródek. Jedynym obowiązkiem jest karmienie, wyprowadzanie i głaskanie piesków /…/”.


No i rzeczywiście, chyba tak jak mówi Oli Mąż ,  zadzwonił, ale tak naprawdę wyskoczył prawdziwy Anioł z pudełka, czyli wspaniała Pani Jola. Wszechświat doprawdy musiał się natrudzić, gdyż Pani Jola nie miała internetu, mieszkała razem z mamą w wiosce pod Miastem Oli i nawet nie wiedziała, że coś takiego jak Facebook istnieje. Była kobietą po przejściach, mąż związał się z inną dziewczyną /młodszą, szczuplejszą/, z którą ma malutkie dziecko, mąż, już teraz były, mieszka w swojej willi, z synami Pani Joli, a Pani Jola wróciła dwa budynki obok, „na tarczy” do zimnego domu despotycznej. złośliwej mamy, bez ogrzewania całą zimę, aż tak zimnego, że woda poświęcona przez księdza podczas kolędy zamarzła w bryłkę lodu.  Po jednej rozmowie telefonicznej, Ola przywiozła Panią Jolę, z czterema wielkimi torbami, parę godzin przed wyjazdem.




Od pierwszej chwili było wiadomo, że pani Jola jest Bardzo Przyzwoitym Aniołem, po jej uśmiechu, skromności i empatii. Ola wyjaśniła zasady komunikacji,  włączania i wyłączania, zamykania i otwierania i parę innych, po czym Pani Jola gospodarowała w domu Oli i Męża jak prawdziwa gospodyni, wypucowała rzeczy, o których Oli nawet na myśl nie przyszło, że mogą być wypucowane, zakupiła dla piesków obroże antykleszczowe, sprzątała psie kupki w torebeczki „dla kejtra” i w ogóle słów brakuje jak wszystko było zaopiekowane, wygłaskane, nakarmione i podlane. A po zakończeniu swojej misji z anielskim  uśmiechem, skromnie powiedziała „dla mnie to były wielkie wakacje, czułam się jak w Sheratonie”.


Dwie premiery


Przed samym wyjazdem Mąż Oli kończył dwa projekty; pierwszy to premiera Kartoteki Różewicza, spektakl, który inscenizował i w którym grał jako aktor, a drugi, realizowany przez inspiracje Marysi- adeptki teatru – studentkę teatrologii.


Podstawę projektu stanowiły MARZENIA. Teksty- rozmowy nagrane i sfilmowane, których bohaterami byli ludzie w wieku senioralnym i pokolenie dzieci wczesnoszkolnych. Pytania i odpowiedzi dotyczyły; kierowane do seniorów – marzeń ich w młodości, czy  próbowali je realizować, czy się spełniły, a kierowane do młodych - jakie są ich marzenia, czy myślą, że uda się je urzeczywistnić i czy mają świadomość, o czym marzą ich babcie i dziadkowie. Z wypowiedzi powstał scenariusz, a potem cały spektakl, w którym mieli grać starsi i młodsi.  Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie przyszła wiosna, która rozkwitła ciepłą wilgotną ziemią, sadzonkami  i nasionami w sklepie ogrodniczym, ta wiosna  zawołała seniorów do prac ogródkowych, gdzie raźno pobierzeli mówiąc działaniom artystycznym zdecydowane NIE. Dla ratowania realizacji projektu,  Mąż Oli wpadł na pomysł przedstawienia postaci seniorów w formie lalek teatralnych, lalki z  ruchomymi rękoma i nogami, bardzo sterowne, gdzie lalka mogła każdą swoją częścią  reagować na bodźcowanie tekstu  wynikające z charakteru postaci. I tak korzystając z materii jaką jest lalka można, nikogo nie obrażając pokazać emocje czy historyjki, lalka jako skrót myślowy, który przez pewien rodzaj umowności, prostotę wyrazu, pozwala widzom dużo łatwiej identyfikować się z lalką, niż aktorem, żywym człowiekiem…


Mąż Oli zasiadł za swoim, uratowanym przed recyklingiem stołem, we wnęce pierwszego piętra domu szeregowego, z widokiem na ulicę Arystofanesa i Eurypidesa, a bliżej, na drzewo-sosnę i tworzył z pudełek , butelek, drucików, kartoników, farb, klejów /…/ „ Ta świadomość budowania- tworzenia obrazu szczególnego, jednostkowego i związanego z prawdziwą wypowiedzią zarejestrowaną w formie wywiadu filmowego tworzyły u mnie niesamowitą emocjonalnie osobistą więź z każdą niestrudzenie powoływaną do życia postacią animanta czy animantki, chodząc jakby w ciąży i rodząc je stawały się moimi dziećmi, co powodowało ogromny ból na samą myśl o rozstaniu”. Tak, tak to wszystko analizował i przekładał na formę, czyli lalkę Oli Mąż nie mając czasu skupić się na podróży, nie mówiąc w ogóle o ćwiczeniu formy fizycznej, czy psychicznej przed czekającą go wędrówką.




CZUWANIE


Do Madrytu dolecieli o 23. Ola zgodnie z radami wyczytanymi w internecie położyła się na lotniskowym siedzeniu, weszła w śpiwór i zasnęła spokojnie, mieli czas do szóstej rano, żeby zacząć przemieszczać się na dworzec autobusowy. Ola nigdy albo prawie nigdy nie miała problemu z usypianiem, zasnęła zwinięta w śpiworze jak suseł. A Mąż Oli nie usnął, ani na chwilę – czuwał. Czuwanie jako stan aktywności w przeciwieństwie do snu odkrył na pierwszej wspólnej wyprawie Camino na lotnisku w Lizbonie.  Właściwie nie tylko odkrył, ale rozsmakował  się w czuwaniu, a nawet lekko się od niego uzależnił.


On


 „ Ha, to dopiero stan, oczekiwanie jest fantastyczną formą chroniącego trwania do  określonej godziny poranka. Takiego zaczynającego się przed 5 rano, czasu kiedy lotnisko przestaje spać. Dziwny stan czuwania, gdy świadomość zauważa powolne zasypianie wielkiej infrastruktury, spływająca cisza i pojedyncze kroki innych czuwających, stan  przymykających się oczu, przysypiania, z jednoczesnym wybudzaniem. Cudowna cisza wokoło i dziwne szczypanie w korze mózgowej, kołowacenie umysłu, jakby pod wpływem środków wyciszających, powietrze wdychane spokojniejsze, totalny relaks, a jednocześnie koncentracja i wyostrzająca zmysły uważność. Uczucie Błogiego zmęczenia czuwaniem, co zmęczeniem nie jest, a specyficzną formą relaksu ciała i umysłu. Tak chcę to powtarzać od tamtego pierwszego razu na lotnisku w Lizbonie. Łapie się na tym, że w nocy, gdzieś o drugiej, siadam w łóżku w naszej błękitnej sypialni i czuwam wsłuchując się w cisze domu. Przyznaję, teraz w Madrycie, nie było potrzeby czuwania, lecz kiedy zobaczyłem Olę spokojnie śpiącą w śpiworze poczułem wielką ochotę i jakby obowiązek pilnowania jej, chronienia przed niewidzialnym niebezpieczeństwem. I od tego czuwania, od delektowania się czuwaniem nie spałem całą noc, ani jednej chwili, a teraz, kiedy trzeba było zastartować w akcję szukania Dworca Autobusowego w Madrycie uciekła mi już cała uważność, wszystkie siły, cała energia”.


Ona


„ Wiedziałam, że trzeba się przemieścić z terminala pierwszego lotniska madryckiego Barajas, na czwarty, a tam znaleźć „kopniętą” literkę C, znak nowej, taniej, szybkiej kolejki podmiejskiej Cercanias, żeby z kolei dostać się na Dworzec Autobusowy Mendez Alvano i podjechać autobusem do Salamanki – STARTU naszej wędrówki. Kiedy znaleźliśmy darmowy autobus między terminalami, ja usiadłam spokojnie na wygodnym siedzeniu chłonąc wielką przestrzeń lotniska. Podróż między terminalami trwała około 10 minut, a może dłużej, wydawała się niepomiernie długa. Mój Mąż stał przy mnie i patrzył na obraz przepływających za oknem bezkresnych czteropiętrowych parkingów, pełnych samochodów. Już wtedy wyczułam, że coś jest nie tak, twarz Męża robiła się sino-zielona, stężała, jakby ta niepoliczalna ilość aut i ich potencjalnych właścicieli przytłaczała go ogromnym, skalnym głazem. Wtedy zrozumiałam, że wędrówkę do Nowego Jorku będę musiała odbyć sama, Mąż nadaje się jedynie na odyseje po pustych przestrzeniach, zapełnionych  bezludnymi drogami po horyzont”.



Kapelusz


Mąż Oli nie lubi upału, a raczej nie lubi palącego słońca, które przypieka jego wrażliwą skórę, więc chroni się przed Słońcem białą koszulą z długim rękawem i kapeluszem. Tak, czuje słabość do kapeluszy i nosi je od pierwszej wspólnej wyprawy. Od tego kapelusza, zawsze lekko kowbojskiego, pielgrzymi na wszystkich ich Camino, wołają za Mężem Oli „ Amierikano, Amerikano”. Ola przepada za tym przezwiskiem Męża, bo bardzo stylowe jest i takie wyróżniająco- ekscentryczne, jak długie, już prawie całe siwe włosy Męża i jego siwy, mocny wąs. Ech co tam będę pisać, Ola kocha  wygląd swojego Męża, wszystkie jego części ciała i oczywiście całość tego co jest w środku też.


On


Kapelusz- och jaki ważny element zabezpieczenia, wręcz Bezpieczeństwa w trakcie wypraw, w miejsca gdzie słońce potrafi nieźle swoimi promieniami operować, ba, wręcz parzyć. A parzyć swym gorącem głowę, na której twarzy widać oznaki Bielactwa, to /dopiero/ w dwójnasób parzyć, a może i jeszcze mocniej. Nic dziwnego, że będąc naznaczony Bielactwem przykładam tak wielką wagę do posiadania kapelusza w trakcie wędrówek. Jadąc z Madrytu do Salamanki bardzo wygodnym autobusem rozluźniłem się na tyle, że swój wyprawowy – zakupiony w dziale sportowym Decatlonu- kapelusz wetknęłem w poręcz siedzenia, dając tym samym głowie nieco się przewentylować. Podróż przebiegała sielankowo, na oglądaniu okolic i rozmowie z Olą. Jednak na Dworcu w Salamance siły po raz trzeci w podróży opuściły mnie zupełnie, zrobiło mi się nietęgo, mdło i  blado. Doprawdy długi czas spędziłem w dworcowym kibelku wymiotując kilkakrotnie i reanimując się mało skutecznie, co było widać po dziwnym wyrazie twarzy w kibelkowym lustrze. Ola stała spokojnie w holu dworca i obserwowała moje miotanie się bezradne, które doszło do zenitu, gdy zorientowałem się, że kapelusz, bez którego wyprawa nie była możliwą zagubił się. Nie wiem skąd wziąłem siły do biegania od autobusu, którym przyjechaliśmy, niestety zamkniętym gdzieś na bocznych przystanku,  do kas, od kas do trzech pokojów kierowców i jeszcze w dwa miejsca /…/  aż wreszcie, po zwariowanej, chaotycznej bieganinie odnalazł się MÓJ KAPELUSZ, z półki Rzeczy Znalezionych podała mi ze znudzoną miną pracownica dworca – średnio urodziwa Salamanka. I kiedy założyłem zgubę na głowę,  po raz czwarty i ostateczny siły mnie opuściły. Ola usadziła moją bezwładną postać  na słonecznej i wietrznej ławce przed dworcem, a sama poszła zakupić  lekarstwa, jedyne jakie przyszły jej do głowy, czyli  coca colę  i gorzką czekoladę . Kiedy już poczułem lekki przypływ mocy po napojeniu mnie amerykańską miksturą z czerwonej, metalowej puszki i nakarmieniu milką z alpejskich łąk,  ruszyłem, zupełnie bezwiednie, półprzytomnie, z ciężkim plecakiem, posuwając się samoistnie za Olą przez piękne ulice Salamanki, czego nie miałem świadomości, to znaczy, że są piękne. Ola ciągnęła mnie za sobą jak uciążliwy tobołek, sadzając od czasu do czasu na ławkach i  pojąc nieprzerwanie napojem o składzie utajnionym największą tajemnicą świata. Doszliśmy na Plaza Mayor, najpiękniejszego arkadowego placu Hiszpanii /mówią nawet, że Europy/, 88 arkad, dwa ratusze, zegar, dzwonnica, fasada z wizerunkami bohaterów Hiszpanii, gwar, taniec, słoń tańczący na trąbie, muzyka; lecz ja nie widziałem, nie słyszałem NIC; ani Placu, ani ciepłego, złotego światła piaskowca budynków Salamanki, ani Puente Romano – mostu na rzece Tormes z piętnastoma przęsłami z czasów rzymskich, po którym przeszliśmy na drugą stronę, ani samej rzeki, Katedry, widoków NIC. Wiedziałem, że gdzieś tam miał być nasz hostel do spania, tylko to i aż tyle. Po drugiej stronie rzeki, w parku na ławce, przy siłowni dla dorosłych i pomoście dla rolkowców Ola zdecydowała, że dalsza droga we dwójkę z plecakami nie ma sensu.  Ułożyła mnie na ławce, obok ułożyła mój, a także swój  plecak i dzielnie, niestrudzenie, sama, poszła szukać noclegu.”


Ona


To niesamowite, wędrując we dwójkę, siły rozkładają się na dwie osoby naprzemiennie, czyli kiedy jedna osoba popada w kryzys, druga odnajduje w sobie siłę za dwóch. Tak było teraz, Ola szczęśliwa i uśmiechnięta, pełna werwy, zaraz za Puente Romana,  zostawiła Męża na ławce w parku i tylko z niedużą torebką pomaszerowała szukać hotelu. Zajęło jej to doprawdy dużo czasu, bo pytać Hiszpanów o drogę nie znając języka jest czasochłonnym zajęciem. Pytani o drogę zbierają się w grupki, wypowiadają tysiące słów, w jednym potoku, niczym strumień górski, z którego nic nie można wywnioskować, bo jakby troszkę lamentowali i prześcigali się wzajemnie w opowieściach „niewiadomooczym”. Dopiero kiedy Ola trafiła na młodego mężczyznę z psem, ten spokojnie poprowadził ją wprost do hotelu, pełnego wycieczek młodzieżowych. Oli, mimo przepełnienia,  udało się wynająć piękny czteroosobowy, /dwa łóżka piętrowe/, ze śniadaniem, za niewielką kwotę, pokój. Zostawiła tam kurtkę i bluzę i już zupełnie lekka jak motylek udała się w drogę powrotną. Kiedy doszła do parku /droga powrotna zdała się dużo krótsza/  umiejscowiła ławkę na której powinien siedzieć, ewentualnie leżeć Mąż, z przerażeniem ujrzała, że ławka jest pusta. O rozumie zwodniczy, krnąbrny, samowolny, kłamliwy, impertynencki i arogancki dlaczego to zrobiłeś Oli, jedyną myśl tylko dopuściłeś do  kołatania w jej głowie, dlaczego innego wytłumaczenia pustej ławki nie znalazłeś i  jak mantrę powtarzałeś, w kółko, w kółko odtwarzaną formułą, doprowadzającą Olę do płaczu, dramatycznej, rozpaczy wielkiej; ta myśl niezmienna to wizja  Męża w zapaści chorobliwej, osuwającego  się z ławki, bez przytomności i jedynym wytłumaczeniem nieobecności Męża i plecaków na ławce przy siłowni i pomoście dla rolkowców była ewakuacja nieprzytomnego w  karetce pogotowia   do szpitala albo jeszcze mocniej do kostnicy….  i Ola telefonem co tuż, tuż na wyczerpaniu baterii, wybiera numer mężowski,  a tam jakaś pani po hiszpańsku mówi „niewiadomoco” olaboga, olaboga, co to będzie, co to będzie, chlipu, chlip, ojej, ojej /…/ i Ola korzysta z ostatniego koła ratunkowego -  TELEFONU DO PRZYJACIELA, osoby wszystkowiedzącej, która zawsze wymyśli tą najlepsza wersję postępowania, czyli do Córeczki swojej najukochańszej Ola dzwoni. A Córeczka ze stoickim spokojem wysłuchuje i  za chwilę oddzwania i mówi, że na ławce pod Puente Romano Mąż grzecznie siedzi i już się bardzo denerwuje, że to wszystko tak długo trwa. Tak, tak Ola pomyliła bliźniacze parki, z bliźniaczymi ławkami, siłowniami, pomostami i drzewami, czyli mimo swojej optymistycznej natury przyjęła wersję najczarniejszą.


I stało się to co Ola lubi najbardziej czyli hepiend. Ola znalazła Męża z plecakami, poszli razem do hostelu, Mąż położył się, przespał, Ola w tym czasie zrobiła zakupy w ulubionym hiszpańskim supermarkecie  Dia, zakupiła czerwone wino, bagietkę i sardynki w oleju i potem jedli to wszystko, popijali winem i kochali się nocą między piętrusami na kocach i wtedy Ola rekompensując  myśli wyobraźni o utracie Męża na zawsze obiecała sobie solennie, że nigdy przenigdy nie będzie SEKUTNICĄ WOBEC Męża i wobec nikogo, nikogo na świecie.


EPILOG


Ostatnim etapem podróży było zwiedzanie Madrytu – miasta, które nigdy nie śpi, jak informowała Wikipedia. Na najpiękniejszym dworcu kolejowym Europy Atocha, pełnym kawiarni, sklepów, metra, palm i żółwi pływających w sztucznych akwenach zostawili plecaki i ruszyli na sycenie się cudowną architekturą i światłem Madrytu. Punktualnie o godzinie 22 autobus, piętrowy, turystyczny wysadził ich przy na złoto oświetlonej fontannie  Fuente de Cibeles, przedstawiającej frygijską boginię płodności, dosiadającej rydwanu ciągniętego przez parę lwów. Wolno, podziwiając, odmienny, niż za dnia Madryt, nocą weszli na teren Dworca, który o 22,20, o zgrozo,  spał snem kamiennym, a plecaki zamknięte w zaszyfrowanej szafce przechowalni  można odebrać dopiero o 5 rano, co świadczyło o niemożliwości dostania się na lotnisko na czas odlotu samolotem.  I wtedy znowu wydarzyło się naprzemienne rozłożenie sił. Ola opadła na ławeczkę dworcową z kompletną rezygnacją i pustką w mózgu, a Mąż Oli natchniony działał i kiedy sprawa wyglądała na doprawdy beznadziejną, do poczekalni weszły cztery najprawdziwsze Hiszpańskie Anioły i tak zakręciły razem z Mężem Oli wszechświatem, że bagaże zostały im wydane i już spokojnie mogli się udać na lotnisko na dalsze czuwanie do piątej rano.



A kiedy 30 listopada w dzień andrzejkowy kupowali bilety lotnicze do Bordeaux na tegoroczne swoje majowe Camino na wszelki wypadek wybrali godzinę lotu i odlotu na czas popołudniowy, aby zapobiec, tym niefortunnym przypadkom. Czy to się uda, a to już będzie późniejsza historia, która jeszcze się nie wydarzyła.