Jak Internet znalazł Anioła ,a Ola zgubiła
Męża w Salamance i przestała być Sekutnicą
Akcja; kwiecień 2017 roku i trochę
wcześniej i trochę później
Miejsce; lotnisko w Berlinie, lotnisko w Madrycie, Salamanka i inne
Motto;
jeśli celem twojej drogi jest znalezienie spokoju znajdziesz go tutaj /napis na
początku wioski gdzieś w Kastylii/
*
Ola z Mężem wybierali się na trzecią wyprawę Camino, rozsmakowywali się z
każdym rokiem bardziej w przeszło
miesięcznej, majowej wędrówce drogami Portugalii i Hiszpanii, w kierunku wskazywanym przez muszle Jakuba i
żółte strzałki. Stawało im się przez to wędrowanie lepiej i lepiej i szerzej i głębiej jakby
wymieniali się sobą z sobą i z
wszechświatem całym.
Przygotowanie do trzeciej wyprawy, dzięki
doświadczeniu wcześniejszych, stało się rutyną czystej przyjemności. Plecak coraz lżejszy, rzeczy
coraz mniej, nastąpiła całkowita rezygnacja z kosmetyków, ręcznik tylko mały,
turystyczny, buty jedne salomony – adidasowete, przewiewne,
gorateksowe. Przemieszczanie się z Madrytu do Salamanki Ola precyzyjnie opracowała w internecie. Potem od Salamanki mieli rozpocząć wyprawę drogą Via de La Plata pieszo, jako rzymscy żołnierze traktami Via Romana, lub jako średniowieczni pielgrzymi, lub po prostu jak dwóch radosnych, zakochanych w sobie wędrowców lubiących chodzić w surowych i bezludnych krajobrazach zachodniej Hiszpanii.
gorateksowe. Przemieszczanie się z Madrytu do Salamanki Ola precyzyjnie opracowała w internecie. Potem od Salamanki mieli rozpocząć wyprawę drogą Via de La Plata pieszo, jako rzymscy żołnierze traktami Via Romana, lub jako średniowieczni pielgrzymi, lub po prostu jak dwóch radosnych, zakochanych w sobie wędrowców lubiących chodzić w surowych i bezludnych krajobrazach zachodniej Hiszpanii.
Dwa tylko problemy zaprzątały Oli myśli; pierwszy to opieka, podczas
nieobecności, nad ich słodkimi pieskami
prosto z naklejki whisky blacken@whithe, a drugie, świadomość, że siedziała w
niej Sekutnica, głęboko ukryta, która jednak wyskakiwała, od czasu do czasu, zupełnie niekontrolowanie niczym Diabeł z
pudełka.
Jak już pewnie zdążyliście się zorientować
Ola wierzy w różne czary-mary, zna Wielki Sekret, prawo przyciągania –
komunikację ze światem, wykorzystywana przez Olę siła,
czyli przyciągam do siebie wszystko to, czemu poświęcam uwagę, energię oraz czemu okazuje zainteresowanie. Kierując świadomość na rzeczy, które chcę by się wydarzyły, tworzę taki układ rzeczywistości,
iż wszystko samo z
siebie się załatwia i rzeczy wymarzone po prostu zaistnieją. „Idź za swoim szczęściem, a wszechświat
otworzy przed tobą drzwi tam gdzie dotąd były ściany” to sentencja, która się
sprawdza.
Szukaniem opiekuna psów zajęła się
Ola, jako wielka fanka internetu stamtąd wypatrywała właściwej osoby, więc rzuciła
przesłanie w zaświaty, czyli ogłoszenie na Inicjatywnej i Nieformalnej Grupie Jeżyckiej
takiej oto treści;
„ jedziemy wędrować na Camino i poszukujemy osoby, która zaopiekuje się naszymi pieskami; Gufi i Fafi w naszym domu. Do dyspozycji; dwa rowery, wifi, telewizja kablowa, dużo przestrzeni, sala gimnastyczna, taras, ogródek. Jedynym obowiązkiem jest karmienie, wyprowadzanie i głaskanie piesków /…/”.
Od pierwszej chwili było wiadomo, że pani Jola jest Bardzo Przyzwoitym Aniołem, po jej uśmiechu, skromności i empatii. Ola wyjaśniła zasady komunikacji, włączania i wyłączania, zamykania i otwierania i parę innych, po czym Pani Jola gospodarowała w domu Oli i Męża jak prawdziwa gospodyni, wypucowała rzeczy, o których Oli nawet na myśl nie przyszło, że mogą być wypucowane, zakupiła dla piesków obroże antykleszczowe, sprzątała psie kupki w torebeczki „dla kejtra” i w ogóle słów brakuje jak wszystko było zaopiekowane, wygłaskane, nakarmione i podlane. A po zakończeniu swojej misji z anielskim uśmiechem, skromnie powiedziała „dla mnie to były wielkie wakacje, czułam się jak w Sheratonie”.
*
Rozwiązanie
problemu pierwszego
czyli przyciągam do siebie wszystko to, czemu poświęcam uwagę, energię oraz czemu okazuje zainteresowanie. Kierując świadomość na rzeczy, które chcę by się wydarzyły, tworzę taki układ rzeczywistości,
Mąż Oli wierzy w całkowicie to samo tylko używa innego określenia;
spełnianie życzeń, wymianę dobrej energii, opiekę, wpasowywanie potrzeb, nazywa Aniołami.
*
„ jedziemy wędrować na Camino i poszukujemy osoby, która zaopiekuje się naszymi pieskami; Gufi i Fafi w naszym domu. Do dyspozycji; dwa rowery, wifi, telewizja kablowa, dużo przestrzeni, sala gimnastyczna, taras, ogródek. Jedynym obowiązkiem jest karmienie, wyprowadzanie i głaskanie piesków /…/”.
No i rzeczywiście, chyba tak jak mówi Oli Mąż , zadzwonił, ale tak naprawdę wyskoczył prawdziwy
Anioł z pudełka, czyli wspaniała Pani Jola. Wszechświat doprawdy musiał się
natrudzić, gdyż Pani Jola nie miała internetu, mieszkała razem z mamą w wiosce
pod Miastem Oli i nawet nie wiedziała, że coś takiego jak Facebook istnieje.
Była kobietą po przejściach, mąż związał się z inną dziewczyną /młodszą,
szczuplejszą/, z którą ma malutkie dziecko, mąż, już teraz były, mieszka w swojej
willi, z synami Pani Joli, a Pani Jola wróciła dwa budynki obok, „na tarczy” do
zimnego domu despotycznej. złośliwej mamy, bez ogrzewania całą zimę, aż tak
zimnego, że woda poświęcona przez księdza podczas kolędy zamarzła w bryłkę
lodu. Po jednej rozmowie telefonicznej, Ola
przywiozła Panią Jolę, z czterema wielkimi torbami, parę godzin przed wyjazdem.
Od pierwszej chwili było wiadomo, że pani Jola jest Bardzo Przyzwoitym Aniołem, po jej uśmiechu, skromności i empatii. Ola wyjaśniła zasady komunikacji, włączania i wyłączania, zamykania i otwierania i parę innych, po czym Pani Jola gospodarowała w domu Oli i Męża jak prawdziwa gospodyni, wypucowała rzeczy, o których Oli nawet na myśl nie przyszło, że mogą być wypucowane, zakupiła dla piesków obroże antykleszczowe, sprzątała psie kupki w torebeczki „dla kejtra” i w ogóle słów brakuje jak wszystko było zaopiekowane, wygłaskane, nakarmione i podlane. A po zakończeniu swojej misji z anielskim uśmiechem, skromnie powiedziała „dla mnie to były wielkie wakacje, czułam się jak w Sheratonie”.
Dwie
premiery
Przed samym wyjazdem Mąż Oli kończył dwa projekty; pierwszy to premiera
Kartoteki Różewicza, spektakl, który inscenizował i w którym grał jako aktor, a
drugi, realizowany przez inspiracje Marysi- adeptki teatru – studentkę
teatrologii.
Podstawę projektu stanowiły MARZENIA. Teksty- rozmowy nagrane i sfilmowane,
których bohaterami byli ludzie w wieku senioralnym i pokolenie dzieci
wczesnoszkolnych. Pytania i odpowiedzi dotyczyły; kierowane do seniorów –
marzeń ich w młodości, czy próbowali je
realizować, czy się spełniły, a kierowane do młodych - jakie są ich marzenia, czy
myślą, że uda się je urzeczywistnić i czy mają świadomość, o czym marzą ich babcie
i dziadkowie. Z wypowiedzi powstał scenariusz, a potem cały spektakl, w którym
mieli grać starsi i młodsi. Wszystko byłoby
idealnie, gdyby nie przyszła wiosna, która rozkwitła ciepłą wilgotną ziemią,
sadzonkami i nasionami w sklepie
ogrodniczym, ta wiosna zawołała seniorów
do prac ogródkowych, gdzie raźno pobierzeli mówiąc działaniom artystycznym
zdecydowane NIE. Dla ratowania realizacji projektu, Mąż Oli wpadł na pomysł przedstawienia postaci
seniorów w formie lalek teatralnych, lalki z ruchomymi rękoma i nogami, bardzo sterowne, gdzie
lalka mogła każdą swoją częścią reagować
na bodźcowanie tekstu wynikające z
charakteru postaci. I tak korzystając z materii jaką jest lalka można, nikogo
nie obrażając pokazać emocje czy historyjki, lalka jako skrót myślowy, który
przez pewien rodzaj umowności, prostotę wyrazu, pozwala widzom dużo łatwiej
identyfikować się z lalką, niż aktorem, żywym człowiekiem…
Mąż Oli zasiadł za swoim, uratowanym przed recyklingiem stołem, we wnęce
pierwszego piętra domu szeregowego, z widokiem na ulicę Arystofanesa i
Eurypidesa, a bliżej, na drzewo-sosnę i tworzył z pudełek , butelek, drucików,
kartoników, farb, klejów /…/ „ Ta świadomość budowania- tworzenia obrazu
szczególnego, jednostkowego i związanego z prawdziwą wypowiedzią zarejestrowaną
w formie wywiadu filmowego tworzyły u mnie niesamowitą emocjonalnie osobistą
więź z każdą niestrudzenie powoływaną do życia postacią animanta czy animantki,
chodząc jakby w ciąży i rodząc je stawały się moimi dziećmi, co powodowało
ogromny ból na samą myśl o rozstaniu”. Tak, tak to wszystko analizował i
przekładał na formę, czyli lalkę Oli Mąż nie mając czasu skupić się na podróży,
nie mówiąc w ogóle o ćwiczeniu formy fizycznej, czy psychicznej przed czekającą
go wędrówką.
CZUWANIE
Do Madrytu dolecieli o 23. Ola zgodnie z radami wyczytanymi w internecie położyła
się na lotniskowym siedzeniu, weszła w śpiwór i zasnęła spokojnie, mieli czas
do szóstej rano, żeby zacząć przemieszczać się na dworzec autobusowy. Ola nigdy
albo prawie nigdy nie miała problemu z usypianiem, zasnęła zwinięta w śpiworze
jak suseł. A Mąż Oli nie usnął, ani na chwilę – czuwał. Czuwanie jako stan
aktywności w przeciwieństwie do snu odkrył na pierwszej wspólnej wyprawie
Camino na lotnisku w Lizbonie. Właściwie
nie tylko odkrył, ale rozsmakował się w
czuwaniu, a nawet lekko się od niego uzależnił.
On
„ Ha, to dopiero stan, oczekiwanie
jest fantastyczną formą chroniącego trwania do określonej godziny poranka. Takiego
zaczynającego się przed 5 rano, czasu kiedy lotnisko przestaje spać. Dziwny
stan czuwania, gdy świadomość zauważa powolne zasypianie wielkiej
infrastruktury, spływająca cisza i pojedyncze kroki innych czuwających, stan przymykających się oczu, przysypiania, z
jednoczesnym wybudzaniem. Cudowna cisza wokoło i dziwne szczypanie w korze
mózgowej, kołowacenie umysłu, jakby pod wpływem środków wyciszających,
powietrze wdychane spokojniejsze, totalny relaks, a jednocześnie koncentracja i
wyostrzająca zmysły uważność. Uczucie Błogiego zmęczenia czuwaniem, co
zmęczeniem nie jest, a specyficzną formą relaksu ciała i umysłu. Tak chcę to
powtarzać od tamtego pierwszego razu na lotnisku w Lizbonie. Łapie się na tym,
że w nocy, gdzieś o drugiej, siadam w łóżku w naszej błękitnej sypialni i
czuwam wsłuchując się w cisze domu. Przyznaję, teraz w Madrycie, nie było
potrzeby czuwania, lecz kiedy zobaczyłem Olę spokojnie śpiącą w śpiworze
poczułem wielką ochotę i jakby obowiązek pilnowania jej, chronienia przed
niewidzialnym niebezpieczeństwem. I od tego czuwania, od delektowania się
czuwaniem nie spałem całą noc, ani jednej chwili, a teraz, kiedy trzeba było
zastartować w akcję szukania Dworca Autobusowego w Madrycie uciekła mi już cała
uważność, wszystkie siły, cała energia”.
Ona
„ Wiedziałam, że trzeba się przemieścić z terminala pierwszego lotniska
madryckiego Barajas, na czwarty, a tam znaleźć „kopniętą” literkę C, znak
nowej, taniej, szybkiej kolejki podmiejskiej Cercanias, żeby z kolei dostać się
na Dworzec Autobusowy Mendez Alvano i podjechać autobusem do Salamanki – STARTU
naszej wędrówki. Kiedy znaleźliśmy darmowy autobus między terminalami, ja
usiadłam spokojnie na wygodnym siedzeniu chłonąc wielką przestrzeń lotniska.
Podróż między terminalami trwała około 10 minut, a może dłużej, wydawała się
niepomiernie długa. Mój Mąż stał przy mnie i patrzył na obraz przepływających
za oknem bezkresnych czteropiętrowych parkingów, pełnych samochodów. Już wtedy
wyczułam, że coś jest nie tak, twarz Męża robiła się sino-zielona, stężała,
jakby ta niepoliczalna ilość aut i ich potencjalnych właścicieli przytłaczała
go ogromnym, skalnym głazem. Wtedy zrozumiałam, że wędrówkę do Nowego Jorku
będę musiała odbyć sama, Mąż nadaje się jedynie na odyseje po pustych
przestrzeniach, zapełnionych bezludnymi drogami po horyzont”.
Kapelusz
Mąż Oli nie lubi upału, a raczej nie lubi palącego słońca, które przypieka
jego wrażliwą skórę, więc chroni się przed Słońcem białą koszulą z długim
rękawem i kapeluszem. Tak, czuje słabość do kapeluszy i nosi je od pierwszej
wspólnej wyprawy. Od tego kapelusza, zawsze lekko kowbojskiego, pielgrzymi na
wszystkich ich Camino, wołają za Mężem Oli „ Amierikano, Amerikano”. Ola przepada
za tym przezwiskiem Męża, bo bardzo stylowe jest i takie wyróżniająco-
ekscentryczne, jak długie, już prawie całe siwe włosy Męża i jego siwy, mocny
wąs. Ech co tam będę pisać, Ola kocha wygląd swojego Męża, wszystkie jego części
ciała i oczywiście całość tego co jest w środku też.
On
Kapelusz- och jaki ważny element zabezpieczenia, wręcz Bezpieczeństwa w
trakcie wypraw, w miejsca gdzie słońce potrafi nieźle swoimi promieniami
operować, ba, wręcz parzyć. A parzyć swym gorącem głowę, na której twarzy widać
oznaki Bielactwa, to /dopiero/ w dwójnasób parzyć, a może i jeszcze mocniej.
Nic dziwnego, że będąc naznaczony Bielactwem przykładam tak wielką wagę do
posiadania kapelusza w trakcie wędrówek. Jadąc z Madrytu do Salamanki bardzo
wygodnym autobusem rozluźniłem się na tyle, że swój wyprawowy – zakupiony w
dziale sportowym Decatlonu- kapelusz wetknęłem w poręcz siedzenia, dając tym
samym głowie nieco się przewentylować. Podróż przebiegała sielankowo, na
oglądaniu okolic i rozmowie z Olą. Jednak na Dworcu w Salamance siły po raz
trzeci w podróży opuściły mnie zupełnie, zrobiło mi się nietęgo, mdło i blado. Doprawdy długi czas spędziłem w
dworcowym kibelku wymiotując kilkakrotnie i reanimując się mało skutecznie, co
było widać po dziwnym wyrazie twarzy w kibelkowym lustrze. Ola stała spokojnie
w holu dworca i obserwowała moje miotanie się bezradne, które doszło do zenitu,
gdy zorientowałem się, że kapelusz, bez którego wyprawa nie była możliwą
zagubił się. Nie wiem skąd wziąłem siły do biegania od autobusu, którym przyjechaliśmy,
niestety zamkniętym gdzieś na bocznych przystanku, do kas, od kas do trzech pokojów kierowców i
jeszcze w dwa miejsca /…/ aż wreszcie,
po zwariowanej, chaotycznej bieganinie odnalazł się MÓJ KAPELUSZ, z półki
Rzeczy Znalezionych podała mi ze znudzoną miną pracownica dworca – średnio
urodziwa Salamanka. I kiedy założyłem zgubę na głowę, po raz czwarty i ostateczny siły mnie opuściły.
Ola usadziła moją bezwładną postać na
słonecznej i wietrznej ławce przed dworcem, a sama poszła zakupić lekarstwa, jedyne jakie przyszły jej do głowy,
czyli coca colę i gorzką czekoladę . Kiedy już poczułem lekki
przypływ mocy po napojeniu mnie amerykańską miksturą z czerwonej, metalowej
puszki i nakarmieniu milką z alpejskich łąk, ruszyłem, zupełnie bezwiednie, półprzytomnie,
z ciężkim plecakiem, posuwając się samoistnie za Olą przez piękne ulice
Salamanki, czego nie miałem świadomości, to znaczy, że są piękne. Ola ciągnęła
mnie za sobą jak uciążliwy tobołek, sadzając od czasu do czasu na ławkach i pojąc nieprzerwanie napojem o składzie
utajnionym największą tajemnicą świata. Doszliśmy na Plaza Mayor, najpiękniejszego
arkadowego placu Hiszpanii /mówią nawet, że Europy/, 88 arkad, dwa ratusze,
zegar, dzwonnica, fasada z wizerunkami bohaterów Hiszpanii, gwar, taniec, słoń tańczący
na trąbie, muzyka; lecz ja nie widziałem, nie słyszałem NIC; ani Placu, ani
ciepłego, złotego światła piaskowca budynków Salamanki, ani Puente Romano –
mostu na rzece Tormes z piętnastoma przęsłami z czasów rzymskich, po którym
przeszliśmy na drugą stronę, ani samej rzeki, Katedry, widoków NIC. Wiedziałem, że
gdzieś tam miał być nasz hostel do spania, tylko to i aż tyle. Po drugiej
stronie rzeki, w parku na ławce, przy siłowni dla dorosłych i pomoście dla
rolkowców Ola zdecydowała, że dalsza droga we dwójkę z plecakami nie ma sensu. Ułożyła mnie na ławce, obok ułożyła mój, a
także swój plecak i dzielnie,
niestrudzenie, sama, poszła szukać noclegu.”
Ona
To niesamowite, wędrując we dwójkę, siły rozkładają się na dwie osoby
naprzemiennie, czyli kiedy jedna osoba popada w kryzys, druga odnajduje w sobie
siłę za dwóch. Tak było teraz, Ola szczęśliwa i uśmiechnięta, pełna werwy,
zaraz za Puente Romana, zostawiła Męża
na ławce w parku i tylko z niedużą torebką pomaszerowała szukać hotelu. Zajęło
jej to doprawdy dużo czasu, bo pytać Hiszpanów o drogę nie znając języka jest
czasochłonnym zajęciem. Pytani o drogę zbierają się w grupki, wypowiadają
tysiące słów, w jednym potoku, niczym strumień górski, z którego nic nie można
wywnioskować, bo jakby troszkę lamentowali i prześcigali się wzajemnie w
opowieściach „niewiadomooczym”. Dopiero kiedy Ola trafiła na młodego mężczyznę
z psem, ten spokojnie poprowadził ją wprost do hotelu, pełnego wycieczek
młodzieżowych. Oli, mimo przepełnienia, udało się wynająć piękny czteroosobowy, /dwa
łóżka piętrowe/, ze śniadaniem, za niewielką kwotę, pokój. Zostawiła tam kurtkę
i bluzę i już zupełnie lekka jak motylek udała się w drogę powrotną. Kiedy
doszła do parku /droga powrotna zdała się dużo krótsza/ umiejscowiła ławkę na której powinien
siedzieć, ewentualnie leżeć Mąż, z przerażeniem ujrzała, że ławka jest pusta. O
rozumie zwodniczy, krnąbrny, samowolny, kłamliwy, impertynencki i arogancki
dlaczego to zrobiłeś Oli, jedyną myśl tylko dopuściłeś do kołatania w jej głowie, dlaczego innego
wytłumaczenia pustej ławki nie znalazłeś i jak mantrę powtarzałeś, w kółko, w kółko odtwarzaną
formułą, doprowadzającą Olę do płaczu, dramatycznej, rozpaczy wielkiej; ta myśl
niezmienna to wizja Męża w zapaści chorobliwej,
osuwającego się z ławki, bez
przytomności i jedynym wytłumaczeniem nieobecności Męża i plecaków na ławce
przy siłowni i pomoście dla rolkowców była ewakuacja nieprzytomnego w karetce pogotowia do
szpitala albo jeszcze mocniej do kostnicy…. i Ola telefonem co tuż, tuż na wyczerpaniu
baterii, wybiera numer mężowski, a tam
jakaś pani po hiszpańsku mówi „niewiadomoco” olaboga, olaboga, co to będzie, co
to będzie, chlipu, chlip, ojej, ojej /…/ i Ola korzysta z ostatniego koła
ratunkowego - TELEFONU DO PRZYJACIELA,
osoby wszystkowiedzącej, która zawsze wymyśli tą najlepsza wersję postępowania,
czyli do Córeczki swojej najukochańszej Ola dzwoni. A Córeczka ze stoickim
spokojem wysłuchuje i za chwilę oddzwania
i mówi, że na ławce pod Puente Romano Mąż grzecznie siedzi i już się bardzo
denerwuje, że to wszystko tak długo trwa. Tak, tak Ola pomyliła bliźniacze
parki, z bliźniaczymi ławkami, siłowniami, pomostami i drzewami, czyli mimo
swojej optymistycznej natury przyjęła wersję najczarniejszą.
I stało się to co Ola lubi najbardziej czyli hepiend. Ola znalazła Męża z
plecakami, poszli razem do hostelu, Mąż położył się, przespał, Ola w tym czasie
zrobiła zakupy w ulubionym hiszpańskim supermarkecie Dia, zakupiła czerwone wino, bagietkę i
sardynki w oleju i potem jedli to wszystko, popijali winem i kochali się nocą
między piętrusami na kocach i wtedy Ola rekompensując myśli wyobraźni o utracie Męża na zawsze
obiecała sobie solennie, że nigdy przenigdy nie będzie SEKUTNICĄ WOBEC Męża i
wobec nikogo, nikogo na świecie.
EPILOG
Ostatnim etapem podróży było zwiedzanie Madrytu – miasta, które nigdy nie śpi,
jak informowała Wikipedia. Na najpiękniejszym dworcu kolejowym Europy Atocha,
pełnym kawiarni, sklepów, metra, palm i żółwi pływających w sztucznych akwenach
zostawili plecaki i ruszyli na sycenie się cudowną architekturą i światłem
Madrytu. Punktualnie o godzinie 22 autobus, piętrowy, turystyczny wysadził ich
przy na złoto oświetlonej fontannie Fuente de Cibeles, przedstawiającej frygijską
boginię płodności, dosiadającej rydwanu ciągniętego przez parę lwów. Wolno,
podziwiając, odmienny, niż za dnia Madryt, nocą weszli na teren Dworca, który o
22,20, o zgrozo, spał snem kamiennym, a
plecaki zamknięte w zaszyfrowanej szafce przechowalni można odebrać dopiero o 5 rano, co świadczyło
o niemożliwości dostania się na lotnisko na czas odlotu samolotem. I wtedy znowu wydarzyło się naprzemienne
rozłożenie sił. Ola opadła na ławeczkę dworcową z kompletną rezygnacją i pustką
w mózgu, a Mąż Oli natchniony działał i kiedy sprawa wyglądała na doprawdy
beznadziejną, do poczekalni weszły cztery najprawdziwsze Hiszpańskie Anioły i
tak zakręciły razem z Mężem Oli wszechświatem, że bagaże zostały im wydane i
już spokojnie mogli się udać na lotnisko na dalsze czuwanie do piątej rano.
A kiedy 30 listopada w dzień andrzejkowy kupowali bilety lotnicze do Bordeaux
na tegoroczne swoje majowe Camino na wszelki wypadek wybrali godzinę lotu i
odlotu na czas popołudniowy, aby zapobiec, tym niefortunnym przypadkom. Czy to
się uda, a to już będzie późniejsza historia, która jeszcze się nie wydarzyła.