środa, 20 października 2021

JERZYK W DOLINIE BOBRU - dla dzieci

 


JERZYK W DOLINIE BOBRU
na You Tubie czyta /pod tym samym tytułem/ ARTUR SZYCH

 Przygotowane na konkurs Biedronki Książeczka dla dzieci 2021, ale niestety opowieść nic nie wygrała :-(((

Dla Lidki i Piotra z Kuźni nad Bobrem


Mam na imię Jurek, ale wszyscy wołają na mnie Jerzyk. Ja jestem ze swojego imienia bardzo zadowolony. To pierwszy prezent, jaki dostałem od moich rodziców. Właściwie imię Jerzyk brzmi tak samo jak nazwa sympatycznego kolczastego zwierzątka. Jeż zwierzątko
to miły stworek, ale potrafi też napiąć kolce, żeby się obronić, lub zaatakować nawet groźnego przeciwnika, jak ropuchę czy żmiję.


Potrafi zwinąć się w kulkę dla szybkiego turlania. Ja także umiem tak schować głowę między nogi i opleść rękoma kolana, że staję się prawdziwym toczącym się turlusiem. W moim pokoju mam całą kolekcję jeżyków: jeże przytulanki, jeże namalowane na łóżeczku i ścianach, jeże przyszyte przez mamę na koszulkach i bluzach, puchatą zabawkę jeża-węża, a na dodatek na stoliczku pod oknem stoi lampka w kształcie jeża. Niedawno w szkole dowiedziałem się, że po Polsce fruwa ptaszek, który odlatuje na zimę do Afryki ‒ nazywa się jerzyk. Może unosić się w powietrzu bez odpoczynku przez trzy lata i fruwa najszybciej ze wszystkich ptaków na świecie. Chyba też się z nim zaprzyjaźnię. 

Moją najlepszą przyjaciółką jest starsza o dwa lata siostra Koala. Właściwie to jej imię brzmi Alicja, ale ponieważ wszyscy ją kochamy, dodaliśmy na początku imienia „Ko”. Koala jest wyższa ode mnie o 10 centymetrów, biega szybciej, nigdy nie wkłada kurtki ani rękawiczek, bo zawsze jest jej ciepło, śpi tylko pięć godzin dziennie i przeczytała wszystkie siedem części Chłopca Czarodzieja, które mi potem dokładnie opowiada, bo ja nie czytam jeszcze za dobrze. Koala potrafi nawet czytać książkę do góry nogami, leżąc na kanapie z głową w dole.


Mam jeszcze młodszą siostrę. Już przed urodzeniem nazwaliśmy ją Perłą. Tak zostało do dzisiaj. O Perle nic nie powiem, ponieważ dopiero się do niej przyzwyczajam.

Dziwne imiona mają też moi rodzice. Tato ma na imię Mikołaj i do niedawna myślałem, że jak idzie do pracy, to rozwozi prezenty wszystkim dzieciom na świecie. Dopiero ostatnio się dowiedziałem, że praca Taty polega na wymyślaniu wynalazków na komputerze. A mama nazywa się Agata po ukochanym psie swojej mamy, czyli babci Oli, który był wielkim czarnym pudlem i dawno temu uciekł przez szparę w drzwiach na ulicę. Biegł, biegł, aż wpadł pod autobus. Babcia miała wtedy 7 lat, to znaczy, że była tylko o rok starsza ode mnie. Bardzo nie lubię, jak słyszę, że ktoś umiera. Wtedy robi mi się zimno w brzuchu. 

W zeszłym tygodniu miałem urodziny, skończyłem 6 lat. Na urodziny dostałem zegarek, który wskazuje godzinę, ile kroków zrobiłem i jaka jest temperatura powietrza. Zawsze chcę zrobić jak najwięcej kroków, więc nieraz biegam tam i z powrotem. Czasu nie potrafię przyspieszyć, ale dokładnie go sprawdzam i naliczam naliczaczem godzin, który jest
w zegarku. Teraz na przykład mam naliczone na naliczaczu 60 godzin. Dostałem też wielkie, pięknie rzeźbione szachy, w które lubię grać, i cały zestaw szturchaczy razem z kulami do ich łapania i trzymania w zamknięciu. Postanowiliśmy z Koalą zostać trenerami szturchaczy. Wiem o ich zwyczajach i mocy bardzo dużo. Kiedy mówię babci, że mam słabą pamięć jak ona, babcia, śmiejąc się, mówi: „Ktoś, kto pamięta sto imion szturchaczy, ich typy i ewolucje, nie może mieć kiepskiej pamięci”.

Oczywiście ze wszystkich szturchaczy najbardziej lubię ród kolczastych, bo one bardzo przypominają mi jeże. Są spokojne, trochę nieśmiałe, można je często spotkać w lasach pełnych suchych brązowych liści, mają brązowe grzbiety z kolcami, które podczas akcji płoną mocnym ogniem. Wśród prezentów kulowych łapaczy, w srebrno-złotej kuli znalazłem szturchacza, którego nazwałem Jeżykiem. Miał bardzo dużo małych białych igiełek na grzbiecie. Był cały koloru białego. Koala, kiedy tylko go zobaczyła, od razu stwierdziła, że jest kolczastym albinosem. Nie chciałem się z nim rozstawać, więc włożyłem go do mojej indyjskiej torby podarowanej przez wujka, która zawsze jest przy mnie. Do torby włożyłem też pokarm dla szturchacza, cały duży zapas żurawin. Wymyśliłem sobie, że będzie chętnie wysuwał ze swojego pyszczka, podobnego do małej trąbki, długi, wąski języczek, chwytając suszony owoc i zajadając go ze smakiem. 

     Moja mama dobrze się nami opiekuje. Organizuje dla nas dużo fajnych rzeczy.
W zeszłym roku, w lipcu, zapisała mnie, Koalę i Perłę do takiego programu NASA, gdzie można było zgłosić swoje imię i nazwisko, które później zamieszczano na płycie razem z różnymi informacjami o Ziemi. Podobno zgłosiło się 11 milionów ludzi. Cieszyłem się, że to jakbym pojechał z tymi ludźmi razem na Marsa. Ale czy byśmy się wszyscy tam zmieścili? Mars jest przecież mniejszy od Ziemi.

Przez wirusa świrusa w tym roku nie było ferii, więc babcia Ola z dziadkiem Arturem wymyślili zimowisko. Mieliśmy wziąć dwa pieski dziadków i pojechać z Koalą na pięć nocek do Przeździedzy, gdzie w bardzo starej kuźni, w dolinie Bobru razem z mężem mieszka przyjaciółka babci i tam wynajmują pokoje. Dzień przed wyjazdem, wieczorem przyjechaliśmy do babci i dziadka. Szybko położyliśmy się do wielkiego łóżka pod milutką flanelową kołderką w czerwono- granatową kratę i oglądaliśmy z Koalą, jak łazik z zaczipowanym naszym nazwiskiem ląduje na powierzchni Marsa w kraterze Jezero. W ręce trzymałem bilet na Marsa świeżo ofoliowany.


Poprzez magię myśli poczułem pod nogami powierzchnię innej planety, byłem trzykrotnie lżejszy, więc leciutki, bez problemu unosiłem się w atmosferze. Powoli mój umysł odpływał, mocno przytuliłem bilet i przytulankę jeża, bez której nie mógłbym zasnąć. Oczy same mi się zamknęły, w oddali usłyszałem nieznany głos mówiący kawałek wiersza: „Jeżyk, jeżyk miły zwierz, potuptał w las nim nadszedł zmierzch”. Usnąłem.

 

WYPRAWA NA ŁOPATĘ

Na drugi dzień zaczęło się małe zimowisko. Dojechaliśmy do Przeździedzy szybciutko, bo dziadek jest świetnym kierowcą.


 Przeździedza to trudne słowo do zapamiętania, ale jak się już tam jest i przeczyta się zieloną tablicę na wjeździe, to się zapamiętuje. Zamieszkaliśmy w domku zwanym „Kuźnią”, na skraju wsi. Tutaj wszystko jest zupełnie inne niż w miejscu, gdzie mamy swój dom w dużym mieście. Przede wszystkim zamiast bloków i samochodów widać pola, drzewa, rzekę, krowy i dużo, dużo nieba.          

Pierwszą wyprawą, jaką zaplanowaliśmy, była wycieczka na wzniesienie Łopata o wysokości 366 metrów. Kiedy dziadek wyjmował nam kijki do chodzenia z samochodu i ustawiał ich długość, ja i Koala pobiegliśmy do płotu, żeby się przywitać z owcami,



a szczególnie z baranem Karolem, który zawsze przybiegał pierwszy. Niestety Karol miał dzisiaj bardzo zły humor, rozpędzał się i walił rogami w ogrodzenie. Trochę mnie wystraszył, bo płot był zrobiony z plecionych patyczków i mógł łatwo się przewrócić. Przyszła babcia
z kanapkami, wszyscy gotowi ruszyliśmy w drogę. Klik, klik, uderzaliśmy kijkami o asfalt aż do sklepu w Marczewie.

Po drodze przeszliśmy przez most na Bobrze. Tutaj znajdował się próg wodny i spadająca woda mocno hałasowała, aż zatykaliśmy z Koalą uszy, bo bardzo nie lubimy hałasu. W sklepie od miłej, wysokiej sprzedawczyni kupiliśmy wodę i jagodzianki. Wiemy oczywiście od rodziców, że cukier jest trucizną, ale urodziłem się w tłusty czwartek, kiedy wszyscy jedli bardzo dużo słodkich pączków, nawet moja mama, więc ja muszę lubić słodycze. Pani sprzedawczyni zapytała nas, gdzie się wybieramy na spacer, kiedy usłyszała, że na Łopatę, zrobiła zdziwioną minę, okazało się, że ci, co mieszkają w okolicy, nazywają górę, na którą chcieliśmy wejść, Księżą Górą. W sklepie zobaczyliśmy też ogłoszenie i zdjęcie pana, który zaginął. Sprzedawczyni była smutna, gdy opowiadała nam, że pan wyszedł z domu dwa tygodnie temu, ma 82 lata i wybierał się właśnie na spacer na Księżą Górę i żebyśmy uważali, bo możemy go spotkać. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła dosyć stromo, ale mieliśmy wspaniałe humory, więc śpiewaliśmy wesoło. Nagle z góry wyskoczyło duże stado saren, chyba osiem, rozdzieliły się i przebiegły bardzo blisko nas z obu stron. Wszystkie były jasnobrązowe i miały białą łatkę pod ogonkiem. Koala, która wie wszystko, zaczęła opowiadać, dlaczego sarny mają pupy właśnie takiego jasnego koloru.  Babcia nic
a nic nie rozumiała z tej opowieści, więc aby wytłumaczyć, odegraliśmy z Koalą scenkę.
Ja schowałem się za drzewo, bo byłem dzikim zwierzątkiem, czającym się, by zapolować na sarnę, a Koala przedstawiała sarnę, która zauważyła napastnika i bardzo śmiesznie wypięła do mnie pupę, co miało znaczyć:

‒ Widzę cię, drapieżniku, wiem, że chcesz na mnie zapolować. Nie uda ci się mnie złapać, jestem szybka jak błyskawica.

Babcia z dziadkiem mocno się chichrali z tego przedstawienia. Kiedy zdobyliśmy górę, zrobiliśmy przerwę na zjedzenie kanapek i podziwialiśmy niesamowity widok na drogę, którą przyszliśmy, pola, wsie i rzekę Bóbr. Rzeka wyglądała jak kolorowa niebieska wstążka. Kiedy siedzieliśmy, jedząc kanapki, dziadek poszedł na zwiady. Po chwili zawołał nas i kiedy
do niego dobiegliśmy, okazało się, że z tamtego miejsca widać Śnieżkę, najwyższy szczyt Karkonoszy, i Śnieżne Kotły, które były oddalone o 60 kilometrów. Dziadek kocha góry. Powiedział nam, że mamy taki superwidok, bo dzisiaj jest fantastyczna widoczność. Mieliśmy też plan, co zrobimy, jak znajdziemy zaginionego pana. Troszkę się bałem, ale ustaliliśmy, że zadzwonimy zaraz na 112 i wtedy przyjadą ratownicy. W drodze powrotnej zabłądziliśmy, było dużo kłujących krzaków jeżyn i błota z liśćmi. Musieliśmy iść przez las bez drogi. Dziadek uczył nas, jak mamy stawiać nogi, żeby się nie ześlizgnąć. Przede wszystkim nie wolno było układać nóg na krzyż, tylko obok siebie, no i trzeba było umiejętnie wbijać
w ziemię kijki. Wreszcie udało nam się wyjść na tory kolejowe, prowadzące wzdłuż rzeki Bóbr.

‒ To najbardziej malownicza linia kolejowa w Polsce, ma numer 283 – powiedziała babcia. – Niestety jest nieczynna od paru lat – dodała.

Ja pierwszy raz szedłem, skacząc po podkładach kolejowych, to było bardzo przyjemne. Między torami rosły małe sosenki i leżało mnóstwo dużych, białych skorupek, domków po ślimakach. Dziadek się upierał, że to skorupki od jajek. Nie miał okularów, więc dopiero kiedy wziął skorupki do ręki, przyznał nam rację. Koala ciągle nie mogła zrozumieć, dlaczego po torach nie jeżdżą pociągi. Babcia tłumaczyła:

– Dlatego, że ludzie nie chcą jeździć pociągami.

– To nie prawda, pociągi są bardzo fajne – nie zgadzała się Koala.

– A ty czym najbardziej lubisz jeździć? – zapytała babcia.

– Najbardziej to ja lubię jeździć na koniu, a potem samochodem.

– No widzisz, Koalo, tak właśnie myśli większość ludzi – zakończyła babcia.

A Koala skakała dalej po podkładach kolejowych, opierając się na kijkach, i niestrudzona przez cały czas zadawała pytania: czy na świecie jest więcej ludzi, czy psów, dlaczego każdy musi mieć rodziców, jak wygląda ciało w grobie, czym się różni ślub od wesela?... Dziadek zaś, który teraz szedł z Koalą, cierpliwie odpowiadał, chociaż niektóre pytania, jak mówił, były piekielnie trudne. Koali w pewnym momencie wpadły do buta kamyczki, więc usiadła na torach, dziadek jej pomagał. My z babcią ruszyliśmy dalej, a ja nawet przyspieszyłem, bo dostałem mocnego napędu. Szedłem, wszystkich wyprzedzając, i śpiewałem piosenkę o dwóch szewcach, którzy wędrowali jak ja. Z lewej strony torów płynął Bóbr mocnym prądem, bo miał w sobie stopiony śnieg, a z prawej rosły drzewa, teraz po zimie bez zielonych liści, tylko z resztkami takich wysuszonych, rudych. Powiedziałem do siebie z satysfakcją: „Ależ oni się ślimaczą jak prawdziwe ślimaki”. Kiedy doszedłem do szosy, czekając na resztę drużyny, sprawdziłem na zegarku: była godzina 16:15 i przeszedłem
10 kilometrów, czyli 12 500 kroków. To najwięcej, ile zrobiłem w życiu.

 

KUŹNIA

 

Kiedy wróciliśmy z wyprawy, po obiedzie wujek Piotr z ciocią Lidką (to nie są oczywiście wujek i ciocia z krwi, ale wszystkich przyjaciół babci nazywamy wujkiem albo ciocią) pokazali nam kuźnię. Wujek opowiadał, jak dawno, dawno temu, kiedy nie było samochodów i ludzie przemieszczali się konno lub wozami zaprzężonymi w konie, kowal był najważniejszą osobą we wsi. Nie tylko podkuwał konie, ale robił różne rzeczy z żelaza: bramy, łopaty, noże, a także zbroje dla rycerzy i miecze. Bywało też, że pomagał wyrywać zęby, a nawet leczył różne choroby. Musiał rozpalić palenisko, i to bardzo mocno. Do dobrego ognia potrzebny był miech, który dmuchał powietrze dla utrzymania wysokiej temperatury. Musiał roztopić żelazo i potem przenieść je szczypcami i uformować. Ciocia opowiadała bardzo tajemniczo o magii tego miejsca, że zmarły w kuźni kowal przychodził tu w nocy i zapalał wygaszone palenisko. Psy wyczuwały kowala, bardzo się denerwowały i niespodziewanie, bez powodu w nocy wyły. Trochę się wystraszyłem, bo bardzo się boję duchów. Wieczorem, kiedy poszliśmy spać, przytuliłem się do przytulanki jeża, ale też wziąłem do łóżka szturchacza Jeżyka, żeby w razie czego mnie obronił.

W nocy obudził nas jakiś dziwny rumor, całą trójkę, bo spaliśmy z babcią na złączonych łóżkach. Babcia chciała pogłaskać mnie po głowie, mówiąc:

‒ Jerzyku drogi, nie bój się, to tylko hałas.

Po chwili okazało się, że babcia głaszcze naszego pieska, westkę Gufi, która z nami spała. Wszyscy bardzo się śmialiśmy i cały strach zniknął. Przytuliliśmy się do siebie i zapadliśmy w sen do rana.


WYPRAWA NA AGATY ZA NOWY KOŚCIÓŁ

     Drugiego dnia dokładnie o 11:04 podjechaliśmy do wsi Nowy Kościół po pana przewodnika, który był geologiem, miał pracownię i wystawę agatów, ale też oprowadzał wycieczki i pokazywał najciekawsze miejsca. Przez grząską łąkę, na której zaparkowaliśmy samochód, weszliśmy całą grupą poszukiwawczą w las. Pan przewodnik pytał, czy chcemy trasę dla cieniasów, czy dla odważnych. Oczywiście chcieliśmy tę dla odważnych. Las, przez który wędrowaliśmy, był pagórkowaty, pełen błota, rozlanych mokradeł przy strumykach i grząskich, śliskich pagórków. Wszędzie było błoto, dlatego że od odwilży stopniał cały śnieg, którego jeszcze niedawno napadało tutaj naprawdę dużo. My z Koalą biegaliśmy po lesie, podskakując i mknąc do przodu. Słońce dawało ciepło, przechodziło ciepłem przez drzewa. Spojrzałem na zegarek, wskazywał plus 10 stopni, a jeszcze parę dni temu było minus 14.

Pan przewodnik prowadził. Nadaliśmy mu z Koalą przezwisko Pepe. Od pana przewodnika i jednego piłkarza, którego znałem. Pepe, prowadząc nas do najlepszych agatowych miejsc, opowiadał:

‒ Tu, gdzie idziemy, 250 milionów lat temu było głębokie morze, a na jego dnie znajdowały się podwodne wulkany. Wulkany wybuchały i powstałe z wybuchu stożki tworzyły wyspy, a nawet całe rozległe krainy. Z dna morza wychodziły na powierzchnię różne skały.

Pepe przerwał objaśnianie, bo zbliżyliśmy się do miejsca, na widok którego uśmiechnął się, ogarniając wzrokiem teren, i powiedział:

– Tutaj zostajemy na poszukiwania.

Wyciągnął dla nas i dla siebie z plecaka młotki. Wskoczył do głębokiej dziury, gdzie ziemia była miękka i pełna grząskiej mazi, a my wskoczyliśmy za nim.

Pepe dalej nas instruował:

– Przeszukujemy ziemię. Ziemia ta nazywa się tuf ryolitowy.

(Powtórzyliśmy dwa razy zgodnym chórem „tuf ryolitowy”)

– Ryolit to jest taka skała wulkaniczna – kontynuował Pepe – która wypływała na powierzchnię z głębokości około jednego kilometra podczas wybuchu wulkanu. A ta ziemia, która jest tutaj, to są po prostu zastygłe popioły i w tych popiołach znajdowały się pustki wypełnione gazem, pęcherzyki gazu zostawały uwięzione w stygnącej lawie i do tych pustek napływała krzemionka i krystalizowała się we wnętrzu pustek.

– I ta skrystalizowana krzemionka to są właśnie agaty – podsumował dziadek, stojąc
z babcią na górze. Ich zadanie polegało na łapaniu rzuconych do nich przez Pepe agatów i chowaniu ich do plecaka.

– Właśnie tak – potwierdził Pepe.

Z dużą energią zabraliśmy się za szukanie agatów. Najwięcej znajdywał oczywiście Pepe, potem Koala, a ja najmniej. Właściwie każdą skałę, jaką podawałem do oceny, Pepe odrzucał jako bezwartościową. Nagle udało mi się znaleźć trzy chropowate, owalne kamienie i… hurra!!! Pepe ocenił, że to bardzo ładne agaty. Ogarnęło mnie radosne uczucie.


Poszliśmy dalej przez las szukać innych miejsc agatowych. Na końcu doszliśmy do torów przy szosie. Tam znajdowały się głębokie dziury obudowane drewnianymi belkami. W niektórych podobno można wykopać agaty po 100 i więcej kilogramów. My oczywiście takich wielkich byśmy nie udźwignęli. Tutaj już nic nie znaleźliśmy, ale Pepe ciekawie opowiadał o okolicy:

– Ta dolina, gdzie jesteśmy, nazywa się doliną Kaczawy, oczywiście nazwa pochodzi
od rzeki Kaczawy, która tutaj płynie. Dawno temu tą szeroką doliną płynął Bóbr razem
z Kaczawą. Podczas ruchów górotwórczych Bóbr zmienił swój bieg, a lądolód, który przyszedł później, rozdzielił rzeki i skierował ich koryta w miejsce, gdzie płyną teraz. Kiedy jeszcze Bóbr płynął doliną Kaczawy, naniósł z gór dużo złota i innych wartościowych kamieni. Do dzisiaj ludzie płuczą piasek w rzece Kaczawie. Najwięcej złota zostało
w Złotoryi. Tutaj przyjeżdżają kopacze z całego świata i szukają złota. Można go jeszcze dużo znaleźć. W przyszłym roku w Złotoryi odbędą się mistrzostwa świata w płukaniu złota. Pomyślałem, że bardzo bym chciał przyjechać i brać udział w takich zawodach.

Zrobiło się już późno – 14:30, a my jeszcze mieliśmy pociąć i oszlifować zebrane kamienie. Pojechaliśmy do pracowni obróbki kamieni. Tam dostaliśmy wiadro z mydłem
i szczotki, żeby umyć nasze znaleziska. Myła tylko Koala, ponieważ ja nie znoszę, kiedy mi się pomoczą rękawy przy bluzie. Po umyciu agatów Pepe wybrał te najlepsze, włączył szlifierkę i przecinał kamienie na pół. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie, a do tego strasznie hałasowało.
         Po przecięciu agaty stały się doprawdy przepiękne, szybko upychałem je do moich dużych kieszeni. Chociaż pamiętałem, że jeden musi być dla mojej mamy Agaty i dla babci. Potem oglądaliśmy muzeum, które znajdowało się nad pracownią. Tam zobaczyliśmy za szybami gablot cudne kamienie, oprócz agatów o różnych kolorach prezentowały się piękne krzemienie pasiaste, ametysty i inne, których nazw nie pamiętam. Na samym końcu Pepe dał nam w prezencie po jednym agacie wstęgowym o dziwnym kształcie, podobno takie są jedyne na świecie w Przeździedzy na Górze Folwarcznej. Oczywiście jutro tam pójdziemy. A na pożegnanie, machając ręką, Pepe powiedział:

– Połóżcie agaty na stoliczku przy swoim łóżku, one przyniosą wam spokojny, kolorowy sen.


 

DZIEŃ OSTATNI – GÓRA FOLWARCZNA – NA AGATOWEJ SKALE

Dzisiejsza wyprawa odbyła się tylko na nogach, bo Góra Folwarczna znajdowała się niedaleko. Oczywiście chcieliśmy poszukać agatów wstęgowych, których po jednym okazie dał nam Pepe. Wzięliśmy młotki, jedzonko na piknik i ruszyliśmy na wycieczkę.
W gospodarstwie po drodze zobaczyliśmy biegające kury, kaczki, gęsi i indory. Chyba pierwszy raz w życiu zobaczyłem te zwierzęta z bliska. Musieliśmy wskrobać się znowu na górę po liściach. Minęliśmy ruiny klasztoru Benedyktynek, które jak mówiła babcia, były właścicielkami Przeździedzy i góry. Babcia też opowiadała, jak Walonowie, tacy ludzie
z Belgii, którzy najlepiej na świecie znali się na magii i poszukiwaniu skarbów, odkryli właśnie tutaj na Górze Folwarcznej i w strumieniu miejsca, gdzie można znaleźć agaty i złoto. Złota szukano w strumieniu, a agaty zaczęto wydobywać w kamieniołomie. Kamieniołom jest teraz nieczynny, ale i tak przyjeżdża tu dużo ludzi i ciągle słychać stukot młotków. Wszyscy są chętni, żeby znaleźć charakterystyczne agaty wstążkowe, inne od kulistych, najczęściej spotykanych. Walonowie byli też znani z tego, że dokładnie znaczyli i opisywali miejsca ukrytych skarbów. Pozostawiali tam tajemne znaki. Babcia bardzo by chciała takie tajemne znaki zobaczyć. Weszliśmy na górę o wysokości 347 metrów. Szukaliśmy agatów w kamieniołomie, ale mi dwa razy utknęła boleśnie noga między kamieniami, więc zrezygnowaliśmy. Poza tym niespecjalnie mogliśmy odróżnić zwykłą bezwartościową skałę od agatu. Ponieważ bardzo się nam podobało w muzeum Pepe, postanowiliśmy zrobić swoje muzeum. Zabraliśmy się ostro do pracy, ustawialiśmy kamienie, czyściliśmy je z piasku, tłukliśmy młotkami, układaliśmy w różnorodne kupki. Koala zarządziła układanie według tego, jak nam się podobają, wymyśliła też łamaczkę. Łamaczka to był ostry kamień w ziemi, który miał służyć do łamania innych kamieni. Babcia z dziadkiem rozłożyli się na kocu
i wygrzewali na słońcu do czasu, aż zaprosiliśmy ich do zwiedzania i powiedzieliśmy:

‒ Gotowe. Zapraszamy na otwarcie muzeum.

I zaczęliśmy oprowadzać gości, mówiąc jednocześnie. No, nie do końca, bo Koala zawsze mówi więcej ode mnie i mnie przegadała, chociaż próbowałem krzyczeć głośniej od niej: 

‒ Jeszcze raz zapraszamy. Dzień dobry państwu. Tutaj jest węgiel. Tutaj jest bardzo ładny kamień. To są super hiper hiperładne kamienie. Ten jest taki ładny, bo tu ma takie srebrne żyłeczki i tu, i tu. To jest agat, który razem znaleźliśmy.

‒ Nie, chyba to nie jest agat, ponieważ kamień powinien być bardziej chrupki, nie taki gładki jak ten ‒ powiedziała krytycznie babcia.

‒ Chrupkie zostało odbite, to jest agat – stwierdził dziadek.

‒ Tak, tak to jest agat ‒ krzyczeliśmy głośno ‒ chrupkie było odbite, bierzemy agat do domu.

Dalej to już mówiła Koala. Ja za nią nie nadążałem. Robiłem bardziej za jej echo, potarzałem tylko ostatnie słowa:

‒ Tutaj są ładne, ale nie takie hiperładne ładne. Tutaj są takie normalne okazy, które niektórym się przydają, a niektórym nie. Taka na przykład ogryzka od kamienia nie wiadomo, do czego może służyć. Tutaj są takie małe odłamki, małe odłamki ładne. Tutaj są malutkie odłameczki, które będziemy łamać. Tutaj jest pełno fioletowych kamieni.

‒ Ale piękne ‒ krzyknęła w zachwycie babcia.

‒Tutaj jest stół pracowniczy, jeszcze go do końca nie zrobiliśmy, trzeba go odziemić. Tutaj na przykład jest łamaczka. Zaprezentuję, tylko potrzebuję młotka i kamienia. Tutaj się siada.

Jednocześnie jak mówiła, Koala wzięła młotek i odłameczek, usiadła na przygotowanym kamieniu, przed którym stał wkopany w ziemię duży kamień o ostrym wierzchu, i wykonując dokładne ruchy, opowiadała dalej.

‒ Łamaczka, czyli łamie się na niej kamienie. Bierze się kamień na linię, gdzie się kamień chce odłamać, i uderza się młotkiem. O, gotowe.

W tym momencie kamień rozpadł się na dwie części.

‒ Super, super ‒ wołała babcia, podskakując – proszę jeszcze raz, bo chcę nagrać film o łamaczce.

Koala powtórzyła, babcia nagrała i zaraz wrzuciła na Facebooka. Teraz dużo ludzi będzie mogło oglądnąć nasze muzeum. Bardzo byłem zadowolony z naszego muzeum i pomyślałem, że chciałbym je pokazać moim dzieciom. Myślę, że to możliwe, ponieważ kamienie żyją najdłużej ze wszystkich rzeczy na świecie, może nawet 200 milionów lat.

A wieczorem poszliśmy jeszcze na nocny spacer do małpiego gaju zbudowanego na wielkiej wierzbie. Oglądaliśmy Wielki Wóz i Mały Wóz, i Księżyc. Dziadek na chwilkę znikł i nagle wyskoczył zza drzewa z dwoma tryskającymi iskrami zimnymi ogniami, które mu zostały od sylwestra. Niby się nie bałem, ale mocno trzymałem babcię za rękę.

Na drugi dzień już wracaliśmy do domu. Pożegnałem się ze wszystkimi, ale najbardziej z ogromnym psem gospodarzy rasy wilczarz, który się nazywa Merta.


Szepnąłem jej do ucha:

‒ Kocham cię, Merto ‒ żeby wiedziała.

Powrotna droga była króciutka, trochę spałem. A kiedy weszliśmy do domu, tato spojrzał na mnie i powiedział z ogromnym zaskoczeniem:

‒ Ale ty urosłeś przez te pięć dni, ojejej.

         My pierwszą rzecz, jaką zrobiliśmy po zdjęciu butów, to pokazywaliśmy nasz zbiór agatów.

To było naprawdę udane małe zimowisko.



Napisano; Przeździedza, Kuźnia nad Bobrem 2021 rok