piątek, 21 grudnia 2018

ZIMOWA OPOWIEŚĆ O DUCHU,ALPACH,KOCIE I ZŁODZIEJU KOMPUTERÓW


ZIMOWA OPOWIEŚĆ O DUCHU, ALPACH, KOCIE I ZŁODZIEJU KOMPUTERÓW

Dedykuję wszystkim mieszkańcom Strzeszyna Greckiego , a właściwie szerzej- wszystkim mieszkańcom Jeżyc

Miejsce i czas akcji; rogatki Miasta Oli listopad 1991r., Dolina Zillertall luty 1996r, dom Oli Strzeszyn Grecki luty 1996
Napisano; grudzień 2018 r.

Motto; „To co się wydarzyło nie działo się naprawdę, to tylko telewizja w którą można wejść” / słowa mieszkańca planety układu Vega granego przez Romana Wilhelmiego w filmie Wielka, większa i największa rok 1962 /

Kiedy zaczyna się historia, odwieczne moje pytanie, na które ciężko odpowiedzieć. Zacznijmy więc ją w listopadzie 1991 roku, tak będzie dobrze, podpowiada intuicja. Tego dnia, jak co tydzień w środę  Ola śmigała swoim Maluchem w kolorze zomo, zakupionym w Pewexie, do pracy jako radca prawny w pewnej małej Spółdzielni Produkcyjnej w kolonii pod Szamotułami. Lubiła bardzo prowadzenie samochodu, czuła się wtedy wolna i niezależna. Podczas jazdy słuchała z małych głośników na baterie ulubionej piosenki Dziwny ten świat śpiewanej przez Niemena. Kiedy wyjeżdżała poza rogatki Miasta na niebie kłębiły się olbrzymie, sine, deszczowe chmury, ciśnienie spadło tak mocno, że oddychanie stało się utrudnione. Olą, mimo uważności skupionej na kierowaniu samochodem, owładnął jakiś dziwny stan letargu, przeczucie bliskości czegoś nadprzyrodzonego . I w zgodzie z tym przeczuciem  w bezwonnym dotychczas aucie poczuła wyraziście, obok, niejako pod nosem, mocny zapach ulubionej męskiej wody kolońskiej Old Spice. Wody, która już w latach siedemdziesiątych, na siermiężną Polskę skropioną z rzadka jedynie Przemysławką   tchnęła zapach kapitalizmu, erotyki, nawet seksu. Do tego stopnia, że Ola będąc studentką mówiła, że w zapachu Old Spice mogłaby się kochać bez miłości.  A w tamtym momencie w aucie, silny zapach nabrał fizycznego kształtu, kształtu zmarłego przed kilkunastoma dniami ulubionego aktora Oli, przystojnego i bardzo męskiego Romana Wilhelmiego. Roman Wilhelmi zjawił się nagle , w zasięgu ręki, w samochodowym fotelu, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę, bez krawata, robił wrażenie mocno poruszonego i skupionego, lecz przede wszystkim momentalnie zadziałał na Olę  miłym uczuciem – ojcowskiej opiekuńczości, lekko szorstkiej, lecz dającej poczucie bezpieczeństwa. Ola nic a nic się nie wystraszyła, raczej urzekła się spokojem i dostojeństwem siedzącej w bliskości postaci. A on powiedział tym swoim głosem ochrypłym, erotycznie wibrującym, silnym; „ Taaak, twój ojciec śmiertelnie zachoruje w najbliższym czasie i po roku ciężkiej choroby umrze…ale nic się nie martw wszystko będzie dobrze, jesteś mocna, tylko nie walcz z alkoholizmem męża, bo zginiesz i koniecznie pamiętaj przestań palić papierosy”. Po tych słowach wypowiedzianych postać Wilhelmiego uległa całkowitemu przeobrażeniu. Odmłodniał o przeszło dwadzieścia lat, wyszczuplał, na sobie miał kostium z filmu, metalowe błyszczące śpioszki, kołnierz wkoło szyi i kask z czułkami, całość groteskowo-śmieszna w tonacji szaro- białej. Po chwili schudł jeszcze mocniej, zamienił się w rakietę i umknął z widoku przez przednią szybę samochodu.

Spotkanie z Wilhelmim podarowało Oli rodzaj nieuchwytnej harmonii, ładu duchowego, opanowania, które pozwoliło jej przejść najtrudniejsze chwile w jej życiu ; choroby i śmierci ojca, a także wspomogło decyzję o rozstaniu z Tamtym Mężem, narzuciło konieczność całkowitego zerwania z nałogiem tytoniowym.
I stało się Tato Oli zmarł. 
Jako jedynaczka odziedziczyła cały majątek ojca. To co dostała chciała przeznaczyć na coś trwałego, coś co zmieni na dobre życie jej i jej rodziny. Postanowiła kupić dom, najlepiej na zachód od centrum i nad jeziorem i żeby było cicho, a jednocześnie żeby mieszkali ludzie, żeby mieć okno z widokiem na niebo, gwiazdy, słońce i żeby dom był wolnostojący, obok z sąsiadami, ale tylko za jedną ścianą i żeby wszystko tchnęło nowoczesnością i lekkością wizji przestrzennej i żeby dzieci miały piętrowe pokoje, żeby mogły zjeżdżać z sypialni po linie, niczym w Remizie Strażackiej, żeby nie było drzwi /Ola miała kompleks zamkniętych drzwi/ i,i,i …… Znaleźli takie miejsce na Osiedlu Greckim Strzeszyn, planowane w stylu haussmanowskim niczym paryskie, czy szczecińskie rozwiązania architektoniczne, nagroda za najlepiej zaprojektowane osiedle, ronda- place pełne zieleni  na kształt słońca i ulice niczym wychodzące z niego promienie, oczywiście w planach. Albowiem, póki co, dom stanowił plac budowy z błotem po pas, z widokiem na skwer co jeszcze tworzył glajdowatą błotną łąkę, tak samo z resztą jak i ulice.
Ola z Tamtym Mężem kupili skrajny klocek szeregowca w stanie surowym otwartym, wzięli się do roboty i po dwóch i pół roku na mroźną ponad statystyczną przeciętność Wigilię wprowadzili się do nowego domu szczęśliwi bez granic. Niczym pierwsi osadnicy, z wielką energią do działania, ale na razie; zlewozmywak w kuchni na cegłach stał, a w oknach obrusy, zamiast zasłon,  na taśmę klejącą przylepione, żadnych mebli, dzieci, nie specjalnie zadowolone, do autobusu w ciemnicy błądziły niebezpiecznie przez tory, aż na Zakopiańską, a do telefonu w kapsule, jedynego na osiedlu, gdzie rozmowy intymne słyszał każdy stojący w kolejce i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli, szło się przez śliską glajdę, która niby potwór pożerała buty, nawet te najmocniej zasznurowane.  Były też  dwa sklepy spożywcze, oczywiście z
piwem, wypożyczalnia wideo i to koniec atrakcji.

Oboje- Ola z Tamtym Mężem mieli wtedy złoty okres finansowy, przepowiedziany w horoskopach, wysokie pensje w swoich pracach i do tego państwo oddawało za inwestycje budowlaną całość 40% podatku od wynagrodzenia. Z przyczyn obfitości finansowej Wigilia roku 1995 mimo, że zimna, prawie bez mebli i sprzętu była bogata w prezenty. Tym najważniejszym prezentem, oczekiwanym przez wszystkich  był cud techniki, prawdziwy komputer z przepiękną grafiką do gier komputerowych, od których Ola i jej Syn w szczególności stali się bardzo prędko prawdziwie uzależnieni. Granie w nowo zainstalowaną grę Gianę Sisters stało się przymusem, kompulsywnym działaniem, nad którym zdecydowanie utracili kontrolę. Byli tak zdeterminowani żeby grać bez przerwy, skakać tą uroczą dziewczynką po ekranie monitora i zbierać złote nagrody, że grali we dwójkę, naprzemiennie, całymi nocami bez snu, rano szli do pracy i do szkoły, a po zajęciach znowu grali,  sterowali ruchem obiektów na ekranie, wychylnym drążkiem – dżojstikiem, przechylając go w odpowiednim kierunku powodowali stosowną reakcję sterowanego obiektu, czyli wesołej dziewczynki w dwóch postaciach, z dwa razy po trzy życia, zbierali złote monety - punkty, by dojść kiedyś przez 33 poziomy do prawdy, odnaleźć wśród chaosu prawdziwy diament, nagrodę za wytrwałość, za bezsenność. 
Ale los pokrzyżował ich plany dojścia do końca gry przez ćwiczenie perfekcji. A zdarzenia losowe to; 
1. jeszcze przed świętami odwiedził ich przyjaciel Stachu, człowiek o gołębim sercu, organizator koleżeńskich wyjazdów sportowo-towarzyskich. ”Jedziemy w lutym, w ferie na narty do Austrii, do Tyrolu, dolina Zillertall, miejscowość Zell am Ziller największy region narciarski w Alpach, 600 km świetnie przygotowanych tras narciarskich, gondole, wyciągi, wszystko przyjazne, kanapa podjeżdża zwalniając i zabiera twoją pupę z  resztą ciała i narty hen wysoko ponad dwa, trzy  tysiące metrów nad poziom morza, wszystko, łącznie z busami, pływalnią, parkingami do korzystania za jedyny skipas, wynajmujemy od Frau Rose, cały domek, z kuchnią- świetlicą z pełnym wyposażeniem, jedziemy w 12 osób, kupujemy wspólnie w Polsce jedzenie, na miejscu dokupujemy jedynie bułki i brandy Napoleon. To co jedziecie?” „Łaaaał” -krzyknęli całą czwórką, niczym Czterej Muszkieterowie- „Oczywiście JEDZIEMY”.

2.  na początku stycznia pojawił się Pan Tynkarz z ekipą w celu ocieplenia i wytynkowania domu, dostał w garażu biuro i nie spieszyło mu się specjalnie z dokończeniem roboty. Rozstawił rusztowanie z przodu domu. Któregoś popołudnia Ola z Synem grali jak zawsze w Giane Sisters, byli bardzo szczęśliwi, uśmiechnięci i zjednoczeni ze sobą we wspólnym działaniu. W pewnej chwili Ola poczuła wyraźne, mocne, świdrujące spojrzenie, podniosła wzrok i za szybą zobaczyła „złe oko” wysyłane przez młodego pomocnika tynkarza, spojrzenie pełne zawiści i zazdrości. Chłopak wpatrywał się w grającą parę, matkę z synem z wrogością tak wielką, że Olę przebiegły po plecach prawdziwe ciarki-dreszcze,  od których wziął nazwę dreszczowiec /ang. thriller/ . Młody człowiek za oknem na rusztowaniu w tamtym momencie , Ola jest o tym przekonana, powziął plan zawłaszczenia komputera. Teraz czekał tylko na dogodną chwilę, która nadeszła szybciej niż myślał. Mimo, że Oli intuicja przeczuła zagrożenie, będąc w wirze uzależnienia zapomniała o  spojrzeniu prawdziwego złowieszczego „złego oka”,

3. Ola w tamtym czasie pracowała jako Bardzo Ważny Radca Prawny w jednej z pierwszych wielkich spółek giełdowych w Polsce, miała wysoką pensję, złotą kartę, asystentkę, kierowcę do dyspozycji…Prezes podpisał kartę urlopową na tydzień w Alpach pod warunkiem, że na dzień przed wyjazdem pojadą razem do Grajewa negocjować wielki wieloletni kontrakt na dostawę formatek do produkcji mebli dla Niemców. Wszystko musiało być perfekcyjnie zgrane i przewidziane na wszelkie sposoby łącznie z inflacją, skokami cen walut, prądu, zmianami podatków i innymi nieprzewidywalnymi sytuacjami polityczno-gospodarczymi. Mieli z prezesem obgadany podział ról; Prezes był „dobrym policjantem”, a Ola „złym”, czyli kiedy Prezes się godził na proponowane warunki Ola mówiła „z prawnego punktu widzenia w tej wersji nie jest możliwe ujęcie zapisu w kontrakcie”. I tak Ola pojechała, wynegocjowała,  ale  wróciła z delegacji dopiero na dwie godziny przed wyjazdem w góry i doprawdy nie miała czasu ogarnąć, ani zabezpieczyć kompletnie niczego. Klucz od domu zostawili tynkarzowi, co miał kontynuować pracę i pojechali. A zima tamtego roku była mroźna i śnieżna w całej Europie.

Ola w Alpach

Zachwytu swojego  kiedy w nocy  wjechali do oświetlonej doliny Zillertal, a później pierwszego wjazdu na górę gondolą Ola nigdy nie zapomni, nie zapomni bicia swojego serca, szczęścia i ekscytacji, że jest tu, pierwszy raz  w zachodniej Europie, po to by przez tydzień szusować po alpejskich stokach. Och!!!!!. I na drugi dzień po przyjeździe, stanęła na wielkiej górze, w pełnym słońcu, iskrzącym się śnieżnym puchu, światło i biel wszechogarniające i zieleń świerków, i góra, i Ola na samej górze z uczuciem, że już nic nie ma wyżej, że stoi silna naprzeciw słońca, ma super moc, i nagle zjazd, za Synem co pędzi na krechę bez kijków, a Ola za nim tak szybko jakby startowała w konkurencji alpejskiej, a przecież uczyła się jazdy tylko raz w Białce Tatrzańskiej i to właściwie bez śniegu po kamieniach i w deszczu, a teraz bez lęku, nic nie zwalniając wchodziła w zakręt, nie martwiąc się, czy dalej jest jeszcze droga, i ten szum wiatru cudowny w uszach, i adrenalina, i endorfiny, serdeczni narciarze pomagający sobie, mówiący na Ty, jak by byli z jednej rodziny, wszyscy pozdrawiają się tyrolskim  Grus Gott, iiii ….. Łaaaał jak pięknie swoją przyjazną niedościgłością. No i jeszcze komuna, którą Ola uwielbia, 12 osób, wspólny stół, jedzenie, gadanie, granie, gadanie, pływalnia, narty, spacery, biesiady, … przeminęło jednym tchem od soboty do soboty….

Powrót

Powrót to zdecydowanie najsłabszy punkt programu. Turnus trwa od soboty do soboty, w sobotę rano wszyscy jedzą śniadanie, pakują się, wszystko trwa bardzo długo, narciarze ruszają swoimi samochodami około południa, postój w sklepie z pamiątkami, ostatnie zakupy, autostrada, śnieg, temperatura minus 20 stopni, zamarzające wycieraczki, stanie godzinami w korkach, siusianie bez wstydu z zimna co chwilkę przy drzwiach samochodu, w ich Fiacie Uno psuje się ogrzewanie, zaparowują szyby przez które nic nie widać, katorga, zmieniają drogę na przez Świecko, cała paczka rozprasza się, gubi, wielki tir leży przez środek drogi, znowu korek, dzieci śpią, Ola prowadzi samochód, ma w sobie moc, wydaje się, że wystarczy na zawsze…..

Dom po przejściach

Kiedy wjeżdżali w pierwszej dekadzie lutego 1996 roku o 4 rano na puste, niezamieszkałe, ciemne Osiedle Greckie poczuli, że potężny arktyczny wir, przyniósł i tutaj temperaturę minus 25 stopni i wiatr rozpędzony ponad miarę do 120 km. na godzinę, niosący ze sobą drobinki śniegu jakby piasek podczas burzy pustynnej. Ich narożnikowy szeregowiec, jedyny do końca wybudowany obiekt w okolicy  wyglądał złowrogo niczym dom na pustkowiu z Psychozy Hitchcocka. Niestety po przekroczeniu progu wrażenie zaniepokojenia, wręcz trwogi pogłębiło się. Pomieszczenie, które ujrzeli nic a nic  nie przypominało ciepłego gniazdka opuszczonego przed tygodniem. Jakby znaleźli się w Krainie Królowej Śniegu, a salon, który zobaczyli stał się przez czas ich nieobecności lodową komnatą w zamku Królowej; temperatura w pomieszczeniach zbliżona była do zewnętrznej, w  salonie na kafelkach widniały zaspy nawianego śniegu, dwuskrzydłowe drzwi tarasu z wybitą szybą i urwaną klamką przez które wpadał mroźny szalejący wiatr stukały złowieszczo, kwiaty i wielka palma w salonie zamarznięte z bezwładnie zwisającymi żółtymi liśćmi , na podłodze leżał rozbity wazon, stół w jadalni stał goły, bez obrusu, na szybach, lustrze,  lampie wiszącej, plafonach osiadł szron -  drobne lodowe kryształki w postaci małych igiełko-piórek. Nietypowo dla szronu, także na pionowych powierzchniach. Duży mróz stworzył anomalie, wiszące i stojące sople, pokryte szronem, przypominające stalaktyty i stalagmity. Lecz widok od którego naprawdę oniemieli to KOTY, różnej maści, kilkanaście zwierzątek siedzących na bordowej, narożnikowej kanapie, w bezruchu, niektóre przytulone do siebie, chude, zmarznięte, na pewno wygłodzone i na pewno nie wyglądały sympatycznie.

W ciągłym oniemieniu, niepewnie  weszli po schodach na piętro. Tutaj na  podłodze leżały roztrzaskane świnki-skarbonki dzieci, drobne pieniądze i skorupy rozrzucone  po korkowej powierzchni, brak komputera, na podłodze leżała też splądrowana kasetka z monetami zbieranymi dla Córki Oli przez babcię, brakuje paru monet, w tym najwartościowszej z Papieżem Janem Pawłem i dla Oli największa strata- brak pierścionka z diamentem, który Ola miała po mamie…..  Obejmują się całą czwórką, przywierają do siebie, dają sobie energię, może to był najważniejszy dla nich moment zjednoczenia w życiu i wtedy chyba ostatni raz byli Czterema Muszkieterami.

Tamten Mąż, nazwijmy już go prawdziwym imieniem, Rysiek - wzywa Policję. Przyjeżdża dwóch policjantów, po cywilnemu, jeden z nich posypuje wszystko złotym proszkiem , który pokrył niektóre rzeczy na zawsze, drugi nieskończenie długo spisuje  kopiowym ołówkiem protokoł z włamania, żartują, gadają, wyluzowani od momentu kiedy dowiedzieli się, że dom nie jest ubezpieczony. Dzieci idą spać. Ola musi jechać do swojej Bardzo Ważnej Pracy. Nie spała 24 godziny, ale trzyma ją moc alpejskich stoków. Musi napisać informację o Spółce na zieloną stronę w Rzeczpospolitej, w jednym zdaniu trzeba zawrzeć uspokojenie dla akcjonariuszy, że wielomilionowy proces przeciwko Spółce jest bezpodstawny i nie będzie miał wpływu na wartość akcji. Chodzi co pół godziny do Prezesa z nową wersją zdania. W tym samym czasie, też co pół godziny dzwoni Rysiek , opowiada prawie histerycznie, niby powieść w co półgodzinnych odcinkach; jak wygonił wszystkie koty, oprócz tego jednego zdeterminowanego, żeby zostać w przytulisku za wszelką cenę, nawet kosztem utraty życia, jak  on z równą determinacją chciał wyrzucić kota z domu, jak wreszcie złapał go w pułapkę, na piętrze w wykuszu, w kącie parapetu okna. Podszedł do niego z gołymi rękoma, chwycił jego mokre ze strachu futerko, a wtedy kot z całej siły swoich małych ząbków wgryzł się w środkowy palec jego prawej dłoni, jak  wydał /Rysiek!/ z siebie straszliwy wrzask i machnął w powietrzu kotem, zakręcił palcem z przyczepionym kotem i uderzył nim wielokrotnie o ścianę z nidagipsu, kot nie puścił palca, wszędzie sikała krew – kota i jego /Ryśka!/. Po kolejnym uderzeniu kot nieżywy oderwał się od palca i spadł na podłogę. Rysiek sino-szary z bólu włożył kota do przeźroczystego worka foliowego i przeniósł go na zewnątrz koło śmietnika. Potem ledwie przytomny pojechał na pogotowie na Lutycką, gdzie dali mu zastrzyk przeciw tężcowi, ale mimo wielkiej awantury nie chcieli mu zszyć rany. W ostatniej rozmowie telefonicznej Rysiek  desperacko krzyczy na Olę, że ma natychmiast przyjechać, zawieść go do prywatnej kliniki do Certusa i zwłoki kota trzeba zawieść do badania, żeby sprawdzić czy kot ma/nie ma  wścieklizny.

Kot rasy polskiej

Oli udaje się wyrwać wreszcie z pracy. Jest bardzo ciemno, zimno i późno. Ola na miejscu ze spokojem bierze zwłoki kota i bierze też ledwo żywego Ryśka. Jadą najpierw do Certusa, tam spokojnie już lekarz tłumaczy Oli, że szarpanej rany się nie szyje, że trzeba spokojnie poczekać, aż się rana zagoi, okładać ją lodem, żeby nie puchła. Później jadą do Kliniki Weterynaryjnej na Grunwaldzką, gdzie kadra lekarzy obiecuje pełną opiekę nad pupilami, Ola wchodzi z nieżywym kotem w woreczku, za nią kroczy Rysiek. Lekarz stwierdza zgon kota, krzyczy na Ryśka, że zabił kota, Rysiek krzyczy na lekarza; „jakby panu kot wgryziony w palec nie chciał puścić też by pan nim uderzał o ścianę”. Lekarz stwierdza , że nie zajmuje się trupami każe zanieść zwłoki kota do badania obok, do Senepidu. Wchodzą po wielkich schodach do dużego budynku. W budynku jest cicho i spokojnie.  W kantorku za ladą siedzi tylko jedna dyżurująca starsza kobieta, z dużym spokojem wysłuchuje historii o nieżywym kocie, otwiera wielką księgę, kopiowym ołówkiem zapisuje dane, przy nazwie ulicy „Arystofanesa” podnosi wzrok i mówi „nie ma takiej ulicy w Poznaniu” Rysiek z determinacją już na stałe podniesionym głosem prawie krzyczy; „jest, bo na niej mieszkam” kobieta nie potrafi napisać nazwy ulicy, trzeba jej przeliterować. W wielkiej księdze musi też opisać przywiezione zwierzę, więc pyta; „proszę podać nazwę rasy kota, jakiej rasy jest ten kot?”.  Ha, to chyba najgłupsze pytanie jakie Ola słyszała w życiu. Tylko 3% kotów ma rasę, reszta to podwórkowce. Rysiek błyskotliwie i na odczepnego odpowiada; „Kot rasy polskiej”. Kobieta nawilżając ołówek kopiowy śliną pisze powoli „Kot rasy polskiej”, później  bierze torebkę z kotem, plombuje ją, chce odnieść do lodówki. Nagle kot w torbie gwałtownie się porusza, otwiera oczka, wygląda całkiem zdrowo.  Kobieta mówi, że ponieważ kot jest żywy trzeba z piętra przynieść klatkę i zostawić kota na obserwacji co najmniej 15 dni.  Ola już tego nie słyszy, ani nie widzi. Pierwszy raz w życiu traci przytomność, mdleje. Kiedy odzyskuje świadomość kota już nie ma, zostawiają samochód, wracają taksówką do domu. To był najdłuższy dzień w życiu Oli.

Epilog

Następnego dnia Ola opowiadała całą historię o kocie swojej przyjaciółce Dorotce. A Dorotka, która kocha zwierzęta miłością wielką i niezmienną, zadzwoniła do Sanepidu, odczekała czas kwarantanny i kiedy się okazało, że kot jest całkowicie zdrowy zabrała go do magazynu firmy, by tam pilnował, żeby żadna myszka plecaka nie zjadła. Podobno przez długie lata sprawował się bardzo dobrze. A jakie imię mu tam nadali Ola zapomniała. Ale najważniejsze, że hepiend ulubiony przez Olę nastąpił 😊))

Epilog II czas teraźniejszy

A jak chcecie dowiedzieć się o prawdziwym hepiendzie to Wam powiem, nastąpił 15 grudnia 2018 roku w zimowej odsłonie Teatru Oli i Artura. Dla przyjaciół, tak jak Ola marzyła zrobili w jogowym Krótką Przypowieść o Narodzinach Jezusa. Mam nadzieję, że to będzie przyczynek do spełnienia nowego marzenia Oli i Artura – stworzenia prawdziwego teatru dla Sąsiadów z Osiedla Greckiego, a właściwie szerzej dla wszystkich mieszkańców Jeżyc, a może, co tam, dla całego świata.





  


sobota, 1 grudnia 2018

JAK OLA ZOSTAŁA/ NIE ZOSTAŁA TESTERKĄ KRYMINAŁÓW W WYDAWNICTWIE W.A.B


JAK OLA ZOSTAŁA/ NIE ZOSTAŁA TESTERKĄ KRYMINAŁÓW W WYDAWNICTWIE W.A.B. z załącznikami; życiorys Oli do CV i recenzja LISSY

Napisano; październik, listopad, 1 grudzień 2018 roku

Akcja;  dom Oli 1988r., 2018r., nieodgadniona przestrzeń internetu, Dom Kultury Jubilat w Mieście Oli Andrzejki 2018 r.



Ola nie potrafiła robić wielu rzeczy na raz, wprost przeciwnie zdolność Oli mózgu do uczestnictwa w dwóch różnych bodźcach jednocześnie, odpowiedź na wiele żądań z otoczenia zawsze równa była zeru. Za to u Oli Córki podzielność uwagi, czyli umiejętność  synchronicznego przetworzenia różnych źródeł informacji i skuteczne wykonywanie wielu zadań w tym samym czasie jest rozwinięta ponad przeciętność. Połączona z empatią, wspaniałą organizacją pracy,  logistyką i wielopłaszczyznowym  monitoringiem daje poczucie zaopiekowania się szeroko rozumianej rodzinie, przyjaciołom, a nawet znajomym, w tym wirtualnym. W realizacji powyższego Ola dostaje od swojej Córki, prawie codziennie,  mailowy przegląd prasy wszystkiego co potencjalnie mogłoby ją zainteresować. Przegląd prasy w postaci linków. I tak miłego październikowego przedpołudnia Ola przeczytała przysłaną jej linkiem ofertę Wydawnictwa W.A.B. na pracę marzeń, to jest tygodniowe czytanie kryminałów, opiniowanie ich w górskich okolicznościach przyrody z wiktem i opierunkiem + 2 tysiące złotych jedynie za życiorys i recenzję nowo wydanej przez wydawnictwo książki o tytule Lissy . Tego rodzaju propozycja zawróciła w głowie nie tylko Oli Córce, samej Oli, ale podejrzewam paru tysiącom ludzi w Polsce dla których wygrana w konkursie byłaby fajnym spełnieniem marzenia….


26 października 2018 roku Ola wysłała na konkurs maila z załączonym swoim życiorysem i recenzją wskazanej książki po czym pozostało jej tylko grzecznie czekać na rozwój wypadków do dnia 30 listopada, czyli terminu rozstrzygnięcia konkursu. A oto Oli dwa teksty wysłane, to sobie poczytajcie…..


Życiorys


Ja, Aleksandra Grabowska-Szych, w skrócie Ola, urodziłam się 9 kwietnia 1955 roku, w Grodzisku Wlkp. w rodzinie inteligenckiej,  jako jedyne dziecko Jerzego Ossowskiego żołnierza Armii Krajowej - radcy prawnego i Anny zwanej Hanką, z domu Mikołajczyk, pracownika umysłowego. Szkołę podstawową imienia Jana Kilińskiego, Liceum Ogólnokształcące nr V im. Marii Koszutskiej i studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, z tytułem magistra praw, ukończyłam w Poznaniu.  W roku ukończenia studiów tj. 1978, przeprowadziłam się do Chodzieży „za mężem” i tam  rozpoczęłam pracę jako referent do spraw pracowniczych w zabytkowym pałacu Zjednoczenia PGR w Pile z/s w Strzelcach. W 1980 wróciłam z rodziną do Poznania, gdyż objęłam mieszkanie po zmarłej matce przyjaciela ojca. W latach 1981- 1984 odbywałam w Komisji Arbitrażowej aplikację radcowską, którą ukończyłam ze statusem radczyni prawnej. Od 1984 do dnia dzisiejszego pracuje w wyuczonym zawodzie. Pracę doradztwa i reprezentacji prawnej firm wykonywałam  w dużych, prestiżowych spółkach prawa handlowego takich jak spółka giełdowa Swarzędzkie Fabryki Mebli SA, PoWoGaz SA, Polski Fundusz Kapitałowy SA, Promag SA. W 2008  roku z przyczyn związanych z reorganizacją spółek zostałam zwolniona z obu zakładów pracy i założyłam własną, jednoosobową działalność gospodarczą- Kancelarię Radcy Prawnego, pracę, którą od czasu przejścia na emeryturę stopniowo ograniczam. 


Prywatnie; w 1978 roku wyszłam za mąż za Ryszarda Grabowskiego - inżyniera elektryka. Z tego małżeństwa mam dwoje dzieci Agatę Dawidowską - radczynię prawną, matkę trójki dzieci i Tomasza- magistra filozofii i nauczyciela jogi. Z mężem Ryszardem rozwiodłam się  2004 roku.


Od lutego 2006 roku jestem związana z Arturem Szychem – aktorem za którego wyszłam za mąż 14 lutego 2015 roku w Grodzisku Wlkp.


Od 9 lutego 2016 roku przeszłam na emeryturę i z tym dniem zaczęłam pisać bloga pt. „60 twarzy Oli”. Od 2008 roku dużo podróżuje; byłam dwa razy po dwa miesiące w Indii, w Kanadzie, w Nowym Jorku, pięć razy po miesiącu wędrowałam po hiszpańskich i portugalskich szlakach Drogi Św. Jakuba.


W 2018 roku wzięłam udział w festiwalu podróżników Na Szagę, gdzie za opowieść o Nowym Jorku dostałam nagrodę- wyróżnienie. Razem z mężem od 2017 roku prowadzimy Teatr Ogródkowy, gdzie wystawiamy sztuki własnej produkcji.


Od 23 lat systematycznie praktykuję jogę, biorę udział w wielu warsztatach jogi w kraju i zagranicą. W 2010 ukończyłam kurs instruktora rekreacji w specjalności joga i  urządziłam w domu salę w której do dzisiaj prowadzę  zajęcia jogi. Dwukrotnie wzięłam udział w 11-dniowych kursach Vipassany.


Moim celem  i jednocześnie marzeniem jest aktywnie, w dobrej kondycji dożycie 100 lat, bycie dla innych wzorem  prowadzenia twórczego i radosnego życia.
 

„ LISSY” AUTOR LUCA D'ANREA – RECENZJA POWIEŚCI KRYMINALNEJ - DRESZCZOWCA


Zanim Ola przeczytała i zrecenzowała nową książkę włoskiego pisarza Luca D'Andrea,  o tytule Lissy, musiało dojść do szeregu zdarzeń częściowo przypadkowych, a częściowo kierowanych bezgranicznie pozytywną intuicją Oli.


Ola wychowała się na kryminałach klasycznych pisanych przez ulubionych autorów; Agathe Christie, Reymonda Chandlera, Arthura Conan Doyla, Edgara Allana Poe. Wypożyczane z biblioteki książki pożerała razem z wedlowskim ptasim mleczkiem, ułożonym systematycznie na poręczy fotela na którym odbywała codzienny rytuał czytania. Lubiła trening umysłu, pobudzanie wyobraźni, rodzaj uważności w wyszukiwaniu szczegółów, dostrzeganiu niedostrzegalnego. Zamiłowanie do zagadek kryminalnych odziedziczyła po ojcu, który jeszcze przed wojną zaczytywał się w Tajnym Detektywie- ilustrowanym tygodniku kryminalno-sądowym i rozwiązywał łamigłówki z łatwością godną Scherlocka Holmsa. Mimo, że Ola mając 40 lat pod płaszczykiem Biura Pisania Podań została pierwszą w Polsce detektywką , około pięciu lat wstecz, zaprzestała rozwijania swojego talentu detektywistycznego,  pisarskiego, a nawet czytelniczego. Stało się to pod wpływem kursu Vipassany, kiedy to stwierdziła, iż przeczytała wszystkie książki, które wymieszane w chaos zagościły w jej podświadomości. Wtedy  postanowiła tworzyć scenariusz swojego życia wyłącznie według własnych zasad, własnej aktywności twórczej. Lecz jak w życiu, nigdy nie mów nigdy. Któregoś październikowego poranka dostała od Córki maila z tytułem "Mam dla Ciebie wymarzoną pracę", a dalej oferta Wydawnictwa W.A.B. tygodniowej pracy jako testerka kryminałów, gdzieś w odosobnieniu polskich zimowych gór. "Łaaał, to może być niesamowita przygoda" - pomyślała Ola, nie widząc jak zawsze żadnych przeciwskazań. Wystarczy przeczytać książkę- powieść kryminalną „Lissy”, napisać recenzję, własny życiorys i przesłać mailem w przestrzeń wszechświata, a przygoda się spełni. Jak to Baran zadziałała impulsywnie i natychmiastowo, z wrodzonym optymizmem już wiedziała, że wygra konkurs i  oczami wyobraźni zobaczyła  siebie siedzącą w wiklinowym siedzisku, na oszklonej werandzie pensjonatu,  z obrazem ośnieżonego  szczytu Giewontu w dali. Błyskawicznie, wręcz odruchowo, wsiadła do swojego kochanego czarno- czerwonego Opelka, pojechała do Galerii przy Dworcu Głównym i kupiła najdroższy egzemplarz „Lissy” w mieście, według ceny sugerowanej zapisanej na odwrocie książki - 39,99 zł. Wszakże pani sprzedawczyni poinformowała, że jeśli kupi książkę przez internet cena może być o 18 zł. niższa, ale przecież Ola musiała mieć książkę ZARAZ, W TYM MOMENCIE. I tak się stało, już po godzinie siedziała w pięknym słońcu złotej polskiej jesieni,  w gorącym powietrzu przyniesionym frontem znad Morza Śródziemnego, na ławce w parku, ze smacznie śpiącą w wózku obok, półroczną wnuczką Łucją. Ola wciągając zapach świeżego druku i zeschłych liści przeczytała jednym tchem pierwsze 40 stron - akcja wartka, trochę makabryczna, dużo postaci. Mina jej zrzedła, odwykła od czytania książek. Perspektywa tkwienia w lekturze przeszło czterystu stron przygniotła ją niczym spadający wielki regał biblioteczny. Zamknęła książkę z impetem, zdecydowanym gestem, „nie podejmę się tego” postanowiła.... i ? wróciła do radosno- słoneczno-jesiennego bycia z wnuczką....Następnego dnia obudziła się o  ulubionej czwartej rano  w swojej błękitnej sypialni, obok leżał Oli Mąż. Opowiedziała Mężowi głębokim, o erotycznej barwie głosem treść przeczytanej wczoraj początkowej części  powieści. Podczas opowiadania mimo, że skarżyła się na sadyzm, gangstersko-inwigilacyjny obłęd, przemoc, manipulację, siłę agresji, brak logicznego myślenia, nie zastosowanie dedukcji, intuicji, biegunowości winy i kary, już w trakcie wypowiadania potoku słów poczuła, że ciekawi ją ciąg dalszy, że cała ta historia pędzi, niby wartki górski strumień do przodu rozbryzgując wodę o wielkie głazy, aż do nieba. A Mąż jak zawsze uśmiechnął się i zachęcił Olę do czytania, a później do pisania; „Bądź profesjonalistką, nie poddawaj się, spróbuj”. I tak się stało. Przeczytała książkę przez półtora dnia, z wypiekami na twarzy, podniecona zainteresowaniem, rozwojem akcji, niepewnością uczuć. Dość szybko przywykła, że każda postać jest złem ciągnącym  za sobą worek z traumą i kompleksami, że ma swoje lęki, które zatapia złym postępowaniem, grzechami za które nie ma rozgrzeszenia. Jest też KONSORCJUM o szatańskiej mocy, mocy z którą nie można wygrać, a dobra po prostu nie ma, a nawet jeśli troszeczkę jest zawsze ponosi klęskę. Jedynie wszechobecne zło bezustannie wygrywa. Olę  dopadło czytelnicze rozczarowanie, że nadzieja na ulubiony hepi-end przepadła bezpowrotnie. „Przeczytałam wszystkie książki”  przypomniała sobie swoją myśl Ola i poczuła powtarzalność emocji z wszystkiego już napisanego. Właśnie to co tu czyta przeczytała czterdzieści lat wcześniej we „Flecie z Mandragory” Waldemara Łysiaka. Uwielbiała tamtą książkę, ekscytowała się tamtym lękiem, dreszczami biegającymi po plecach ze strachu, napięciem na granicy stresu, drżała czytając, o państwie policyjnym, totalitarnym. Czyż KONSORCJUM w „Lissy” to nie to samo co wzorzec  państwa totalitarnego z tamtej powieści. Coś co przeraża najbardziej, coś z koszmarnego snu, coś przed czym nie da się uciec. Chowasz się cichutko i niewidzialnie w zamkniętej szafie , a Zaufany Człowiek i tak zbliża się nieuchronnie, by ciebie w najmniej spodziewanym momencie po prostu  zabić. Nie ma dla ciebie ratunku… Spocona, zaczerwieniona, z błyszczącymi oczyma Ola skończyła czytanie, odłożyła przeczytaną książkę i już szukała w internecie najtańszej wersji „Istoty Zła” tego samego autora co „Lissy”.


Kiedy Ola miała dwadzieścia lat była największym połykaczem książek  na świecie, a teraz po przeszło 40 latach, razem z hormonem strachu, który znów zabuzował w jej krwi wróciło obudziwszy się z głębokiego snu czytelnicze uzależnienie.



GODZINA ZERO


Dzień imienin Andrzeja miał zawsze wysokie notowania w Oli rankingu szczęśliwych dni w roku. Wczoraj też ten dzień był przemiły. Jerzyk zaprosił ją do Domu Kultury Jubilat na zabawę andrzejkową. Rano Ola poszła do fryzjera, przycięła zalotnie grzywkę, wysuszone końcówki prawie długich włosów, ubrała oryginalną tunikę z przyszytymi dzwoneczkami,  błyszczące, czarne leginsy, nastawiła GPS i pomknęła lawirując w korkach niczym drogowy pirat na wieczorek organizowany przez przedszkole o pełnej nadziei o udanej imprezie nazwie Mistrzowie Zabawy. W Domu Kultury  pan sztukmistrz w zaawansowanym wieku wyczarowywał ptaki z cylindra, a Jerzyk w nagrodę, że najpiękniej udawał głos koguta mógł na scenie zrobić sztuki z jajkiem wymachując magiczną laską.
Ola została nazwana przez pana sztukmistrza mamą Jerzyka co bardzo jej pochlebiało i zdecydowanie poprawiło humor. Po zabawie poszli na margherite do ulubionej pizzerni, siedzieli w cieple na czerwonych poduszkach w białe grochy i grali w grę pt. Potwory w szafie, zajadając neapolitański przysmak z ogromnym apetytem. A w domu na zakończenie zabawy śpiewali i tańczyli ich ulubioną piosenkę o Pięciu małpkach puszczoną ze smartfona w sześciu wersjach na youtube. Oboje bardzo lubili śpiewać a tą zwariowaną piosenkę w szczególności.  Jednak przez cały dzień Ola miała osadzoną nawracającą myśl z  tyłu głowy o dzisiejszym rozstrzygnięciu konkursu i oszukując sama siebie, że w ogóle jej nie zależy zerkała z nadzieją w okienko swojego małego przenośnego komputera.


Dopiero kiedy przyszła do domu zaglądnęła na fejsbukową stronę Wydawnictwa W.A.B. z lekkim rozczarowaniem, jednak!,  dowiedziała się, że z paru tysięcy zgłoszeń, których czytanie zabrało jury dwa tygodnie wybrano na testerkę panią Ewę, głównie za empatię /cokolwiek to znaczy/ i  zdanie ZACHWYT;  „W tym świecie nie ma ludzi dobrych, są tylko ci o których jeszcze za mało wiemy” pasujące perfekcyjnie do książki z samym złem w treści. Nikt nie lubi przegrywać konkursów, więc Ola stronniczo założyła, że jednak nie przeczytano wszystkich recenzji, a duża internetowa reklama konkursu to przede wszystkim sprytna promocja książki – genialny marketing mobilizujący do zakupu co najmniej trzech tysięcy  egzemplarzy Lissy.


Postanowiła wtedy, że już nigdy nie weźmie udziału w konkursie literackim, bo żyje w świecie, gdzie więcej ludzi pisze książki, niż je czyta, a potem uśmiechnęła się przypomniawszy sobie, że już taką obietnicę w jej rodzinie składano.  Dawno, dawno temu  ośmioletnia Córka Oli też postanowiła nigdy, przenigdy nie wysyłać   swojej twórczości na konkursy. Pani od polskiego zachwycona jej wierszem zgłosiła go do konkursu na dziecięcy utwór poetycki, gdzie nagrodą miało być wydrukowanie wiersza w antologii polskich wierszy dziecięcych. Wiersza nie zamieszczono i rozczarowana autorka założyła, że był kiepski – ha osądzicie sami 😊))
Wiersz pt.  STÓŁ 
napisany; Poznań rok 1988 
autorka; Córka Oli


Na stole są kwiaty


I obrus, i ciasto,


A nawet są spinki, i książki, i masło

Aż wreszcie  Goście!!!!!!

I siedzą, śpiewają.

                                                      Do widzenia Goście,

                                                      Drzwi się zamykają



Tak więc OLA NIE ZOSTAŁA TESTERKĄ KRYMINAŁÓW, a jej Córka sławną poetką… ale konkurs, mimo porażki,  inspiruje chociaż do działania twórczego, tak jak Olę zainspirował do napisania tego postu co możecie sobie dzisiaj przeczytać.