na You Tubie czyta /pod tym samym tytułem/ ARTUR SZYCH
Przygotowane na konkurs Biedronki Książeczka dla dzieci 2021, ale niestety opowieść nic nie wygrała :-(((
Dla Lidki i Piotra z Kuźni nad Bobrem
Mam
na imię Jurek, ale wszyscy wołają na mnie Jerzyk. Ja jestem ze swojego imienia
bardzo zadowolony. To pierwszy prezent, jaki dostałem od moich rodziców.
Właściwie imię Jerzyk brzmi tak samo jak nazwa sympatycznego kolczastego zwierzątka.
Jeż zwierzątko
to miły stworek, ale potrafi też napiąć kolce, żeby się obronić, lub zaatakować
nawet groźnego przeciwnika, jak ropuchę czy żmiję.
Potrafi zwinąć się w kulkę
dla szybkiego turlania. Ja także umiem tak schować głowę między nogi i opleść
rękoma kolana, że staję się prawdziwym toczącym się turlusiem. W moim pokoju
mam całą kolekcję jeżyków: jeże przytulanki, jeże namalowane na łóżeczku i
ścianach, jeże przyszyte przez mamę na koszulkach i bluzach, puchatą zabawkę
jeża-węża, a na dodatek na stoliczku pod oknem stoi lampka w kształcie jeża.
Niedawno w szkole dowiedziałem się, że po Polsce fruwa ptaszek, który odlatuje
na zimę do Afryki ‒ nazywa się jerzyk. Może unosić się w powietrzu bez
odpoczynku przez trzy lata i fruwa najszybciej ze wszystkich ptaków na świecie.
Chyba też się z nim zaprzyjaźnię.
Moją
najlepszą przyjaciółką jest starsza o dwa lata siostra Koala. Właściwie to jej
imię brzmi Alicja, ale ponieważ wszyscy ją kochamy, dodaliśmy na początku imienia
„Ko”. Koala jest wyższa ode mnie o 10 centymetrów, biega szybciej, nigdy nie wkłada
kurtki ani rękawiczek, bo zawsze jest jej ciepło, śpi tylko pięć godzin
dziennie i przeczytała wszystkie siedem części Chłopca Czarodzieja, które mi
potem dokładnie opowiada, bo ja nie czytam jeszcze za dobrze. Koala potrafi
nawet czytać książkę do góry nogami, leżąc na kanapie z głową w dole.
Mam
jeszcze młodszą siostrę. Już przed urodzeniem nazwaliśmy ją Perłą. Tak zostało
do dzisiaj. O Perle nic nie powiem, ponieważ dopiero się do niej przyzwyczajam.
Dziwne
imiona mają też moi rodzice. Tato ma na imię Mikołaj i do niedawna myślałem, że
jak idzie do pracy, to rozwozi prezenty wszystkim dzieciom na świecie. Dopiero
ostatnio się dowiedziałem, że praca Taty polega na wymyślaniu wynalazków na
komputerze. A mama nazywa się Agata po ukochanym psie swojej mamy, czyli babci
Oli, który był wielkim czarnym pudlem i dawno temu uciekł przez szparę w
drzwiach na ulicę. Biegł, biegł, aż wpadł pod autobus. Babcia miała wtedy 7
lat, to znaczy, że była tylko o rok starsza ode mnie. Bardzo nie lubię, jak
słyszę, że ktoś umiera. Wtedy robi mi się zimno w brzuchu.
W
zeszłym tygodniu miałem urodziny, skończyłem 6 lat. Na urodziny dostałem
zegarek, który wskazuje godzinę, ile kroków zrobiłem i jaka jest temperatura powietrza.
Zawsze chcę zrobić jak najwięcej kroków, więc nieraz biegam tam i z powrotem.
Czasu nie potrafię przyspieszyć, ale dokładnie go sprawdzam i naliczam
naliczaczem godzin, który jest
w zegarku. Teraz na przykład mam naliczone na naliczaczu 60 godzin. Dostałem
też wielkie, pięknie rzeźbione szachy, w które lubię grać, i cały zestaw
szturchaczy razem z kulami do ich łapania i trzymania w zamknięciu.
Postanowiliśmy z Koalą zostać trenerami szturchaczy. Wiem o ich zwyczajach i
mocy bardzo dużo. Kiedy mówię babci, że mam słabą pamięć jak
ona, babcia, śmiejąc się, mówi: „Ktoś, kto pamięta sto imion szturchaczy,
ich typy i ewolucje, nie może mieć kiepskiej pamięci”.
Oczywiście
ze wszystkich szturchaczy najbardziej lubię ród kolczastych, bo one bardzo
przypominają mi jeże. Są spokojne, trochę nieśmiałe, można je często spotkać w
lasach pełnych suchych brązowych liści, mają brązowe grzbiety z kolcami, które
podczas akcji płoną mocnym ogniem. Wśród prezentów kulowych łapaczy, w srebrno-złotej
kuli znalazłem szturchacza, którego nazwałem Jeżykiem. Miał bardzo dużo małych
białych igiełek na grzbiecie. Był cały koloru białego. Koala, kiedy tylko go
zobaczyła, od razu stwierdziła, że jest kolczastym albinosem. Nie chciałem się z
nim rozstawać, więc włożyłem go do mojej indyjskiej torby podarowanej przez
wujka, która zawsze jest przy mnie. Do torby włożyłem też pokarm dla
szturchacza, cały duży zapas żurawin. Wymyśliłem sobie, że będzie chętnie
wysuwał ze swojego pyszczka, podobnego do małej trąbki, długi, wąski języczek,
chwytając suszony owoc i zajadając go ze smakiem.
Moja mama dobrze się nami opiekuje. Organizuje
dla nas dużo fajnych rzeczy.
W zeszłym roku, w lipcu, zapisała mnie, Koalę i Perłę do takiego programu NASA,
gdzie można było zgłosić swoje imię i nazwisko, które później zamieszczano na
płycie razem z różnymi informacjami o Ziemi. Podobno zgłosiło się 11 milionów
ludzi. Cieszyłem się, że to jakbym pojechał z tymi ludźmi razem na Marsa.
Ale czy byśmy się wszyscy tam zmieścili? Mars jest przecież mniejszy od Ziemi.
Przez
wirusa świrusa w tym roku nie było ferii, więc babcia Ola z dziadkiem Arturem
wymyślili zimowisko. Mieliśmy wziąć dwa pieski dziadków i pojechać z Koalą na
pięć nocek do Przeździedzy, gdzie w bardzo starej kuźni, w dolinie Bobru razem
z mężem mieszka przyjaciółka babci i tam wynajmują pokoje. Dzień przed
wyjazdem, wieczorem przyjechaliśmy do babci i dziadka. Szybko położyliśmy się
do wielkiego łóżka pod milutką flanelową kołderką w czerwono- granatową kratę i
oglądaliśmy z Koalą, jak łazik z zaczipowanym naszym nazwiskiem ląduje na
powierzchni Marsa w kraterze Jezero. W ręce trzymałem bilet na Marsa świeżo
ofoliowany.
Poprzez magię myśli poczułem pod nogami powierzchnię innej planety,
byłem trzykrotnie lżejszy, więc leciutki, bez problemu unosiłem się w
atmosferze. Powoli mój umysł odpływał, mocno przytuliłem bilet i przytulankę
jeża, bez której nie mógłbym zasnąć. Oczy same mi się zamknęły, w oddali
usłyszałem nieznany głos mówiący kawałek wiersza: „Jeżyk, jeżyk miły zwierz,
potuptał w las nim nadszedł zmierzch”. Usnąłem.
WYPRAWA
NA ŁOPATĘ
Na
drugi dzień zaczęło się małe zimowisko. Dojechaliśmy do Przeździedzy
szybciutko, bo dziadek jest świetnym kierowcą.
Przeździedza to trudne słowo do zapamiętania,
ale jak się już tam jest i przeczyta się zieloną tablicę na wjeździe, to się
zapamiętuje. Zamieszkaliśmy w domku zwanym „Kuźnią”, na skraju wsi. Tutaj
wszystko jest zupełnie inne niż w miejscu, gdzie mamy swój dom w dużym mieście.
Przede wszystkim zamiast bloków i samochodów widać pola, drzewa, rzekę, krowy i
dużo, dużo nieba.
Pierwszą
wyprawą, jaką zaplanowaliśmy, była wycieczka na wzniesienie Łopata o wysokości
366 metrów. Kiedy dziadek wyjmował nam kijki do chodzenia z samochodu i ustawiał
ich długość, ja i Koala pobiegliśmy do płotu, żeby się przywitać z owcami,
a szczególnie z baranem Karolem, który zawsze przybiegał pierwszy. Niestety
Karol miał dzisiaj bardzo zły humor, rozpędzał się i walił rogami w ogrodzenie.
Trochę mnie wystraszył, bo płot był zrobiony z plecionych patyczków i mógł
łatwo się przewrócić. Przyszła babcia
z kanapkami, wszyscy gotowi ruszyliśmy w drogę. Klik, klik, uderzaliśmy kijkami
o asfalt aż do sklepu w Marczewie.
Po drodze przeszliśmy przez most na Bobrze.
Tutaj znajdował się próg wodny i spadająca woda mocno hałasowała, aż
zatykaliśmy z Koalą uszy, bo bardzo nie lubimy hałasu. W sklepie od miłej,
wysokiej sprzedawczyni kupiliśmy wodę i jagodzianki. Wiemy oczywiście od
rodziców, że cukier jest trucizną, ale urodziłem się w tłusty czwartek, kiedy
wszyscy jedli bardzo dużo słodkich pączków, nawet moja mama, więc ja muszę
lubić słodycze. Pani sprzedawczyni zapytała nas, gdzie się wybieramy na
spacer, kiedy usłyszała, że na Łopatę, zrobiła zdziwioną minę, okazało się, że
ci, co mieszkają w okolicy, nazywają górę, na którą chcieliśmy wejść, Księżą
Górą. W sklepie zobaczyliśmy też ogłoszenie i zdjęcie pana, który zaginął.
Sprzedawczyni była smutna, gdy opowiadała nam, że pan wyszedł z domu dwa
tygodnie temu, ma 82 lata i wybierał się właśnie na spacer na Księżą Górę i
żebyśmy uważali, bo możemy go spotkać. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła dosyć
stromo, ale mieliśmy wspaniałe humory, więc śpiewaliśmy wesoło. Nagle z góry
wyskoczyło duże stado saren, chyba osiem, rozdzieliły się i przebiegły bardzo
blisko nas z obu stron. Wszystkie były jasnobrązowe i miały białą łatkę pod
ogonkiem. Koala, która wie wszystko, zaczęła opowiadać, dlaczego sarny mają pupy
właśnie takiego jasnego koloru. Babcia
nic
a nic nie rozumiała z tej opowieści, więc aby wytłumaczyć, odegraliśmy z Koalą scenkę.
Ja schowałem się za drzewo, bo byłem dzikim zwierzątkiem, czającym się, by zapolować
na sarnę, a Koala przedstawiała sarnę, która zauważyła napastnika i bardzo
śmiesznie wypięła do mnie pupę, co miało znaczyć:
‒
Widzę cię, drapieżniku, wiem, że chcesz na mnie zapolować. Nie uda ci się mnie
złapać, jestem szybka jak błyskawica.
Babcia
z dziadkiem mocno się chichrali z tego przedstawienia. Kiedy zdobyliśmy górę,
zrobiliśmy przerwę na zjedzenie kanapek i podziwialiśmy niesamowity widok na
drogę, którą przyszliśmy, pola, wsie i rzekę Bóbr. Rzeka wyglądała jak kolorowa
niebieska wstążka. Kiedy siedzieliśmy, jedząc kanapki, dziadek poszedł na
zwiady. Po chwili zawołał nas i kiedy
do niego dobiegliśmy, okazało się, że z tamtego miejsca widać Śnieżkę,
najwyższy szczyt Karkonoszy, i Śnieżne Kotły, które były oddalone o 60
kilometrów. Dziadek kocha góry. Powiedział nam, że mamy taki superwidok, bo
dzisiaj jest fantastyczna widoczność. Mieliśmy też plan, co zrobimy, jak
znajdziemy zaginionego pana. Troszkę się bałem, ale ustaliliśmy, że zadzwonimy
zaraz na 112 i wtedy przyjadą ratownicy. W drodze powrotnej zabłądziliśmy, było
dużo kłujących krzaków jeżyn i błota z liśćmi. Musieliśmy iść przez las bez drogi.
Dziadek uczył nas, jak mamy stawiać nogi, żeby się nie ześlizgnąć. Przede
wszystkim nie wolno było układać nóg na krzyż, tylko obok siebie, no i trzeba
było umiejętnie wbijać
w ziemię kijki. Wreszcie udało nam się wyjść na tory kolejowe, prowadzące wzdłuż
rzeki Bóbr.
‒
To najbardziej malownicza linia kolejowa w Polsce, ma numer 283 – powiedziała
babcia. – Niestety jest nieczynna od paru lat – dodała.
Ja
pierwszy raz szedłem, skacząc po podkładach kolejowych, to było bardzo
przyjemne. Między torami rosły małe sosenki i leżało mnóstwo dużych, białych
skorupek, domków po ślimakach. Dziadek się upierał, że to skorupki od jajek.
Nie miał okularów, więc dopiero kiedy wziął skorupki do ręki, przyznał nam rację.
Koala ciągle nie mogła zrozumieć, dlaczego po torach nie jeżdżą pociągi. Babcia
tłumaczyła:
–
Dlatego, że ludzie nie chcą jeździć pociągami.
–
To nie prawda, pociągi są bardzo fajne – nie zgadzała się Koala.
–
A ty czym najbardziej lubisz jeździć? – zapytała babcia.
–
Najbardziej to ja lubię jeździć na koniu, a potem samochodem.
–
No widzisz, Koalo, tak właśnie myśli większość ludzi – zakończyła babcia.
A
Koala skakała dalej po podkładach kolejowych, opierając się na kijkach, i
niestrudzona przez cały czas zadawała pytania: czy na świecie jest więcej ludzi,
czy psów, dlaczego każdy musi mieć rodziców, jak wygląda ciało w grobie, czym
się różni ślub od wesela?... Dziadek zaś, który teraz szedł z Koalą, cierpliwie
odpowiadał, chociaż niektóre pytania, jak mówił, były piekielnie trudne. Koali
w pewnym momencie wpadły do buta kamyczki, więc usiadła na torach, dziadek jej
pomagał. My z babcią ruszyliśmy dalej, a ja nawet przyspieszyłem, bo dostałem
mocnego napędu. Szedłem, wszystkich wyprzedzając, i śpiewałem piosenkę o dwóch
szewcach, którzy wędrowali jak ja. Z lewej strony torów płynął Bóbr mocnym prądem,
bo miał w sobie stopiony śnieg, a z prawej rosły drzewa, teraz po zimie bez
zielonych liści, tylko z resztkami takich wysuszonych, rudych. Powiedziałem do
siebie z satysfakcją: „Ależ oni się ślimaczą jak prawdziwe ślimaki”. Kiedy
doszedłem do szosy, czekając na resztę drużyny, sprawdziłem na zegarku: była
godzina 16:15 i przeszedłem
10 kilometrów, czyli 12 500 kroków. To najwięcej, ile zrobiłem w życiu.
KUŹNIA
Kiedy
wróciliśmy z wyprawy, po obiedzie wujek Piotr z ciocią Lidką (to nie są oczywiście
wujek i ciocia z krwi, ale wszystkich przyjaciół babci nazywamy wujkiem albo
ciocią) pokazali nam kuźnię. Wujek opowiadał, jak dawno, dawno temu, kiedy nie
było samochodów i ludzie przemieszczali się konno lub wozami zaprzężonymi w
konie, kowal był najważniejszą osobą we wsi. Nie tylko podkuwał
konie, ale robił różne rzeczy z żelaza: bramy, łopaty, noże, a także zbroje dla
rycerzy i miecze. Bywało też, że pomagał wyrywać zęby, a nawet leczył różne
choroby. Musiał rozpalić palenisko, i to bardzo mocno. Do dobrego ognia potrzebny
był miech, który dmuchał powietrze dla utrzymania wysokiej temperatury. Musiał
roztopić żelazo i potem przenieść je szczypcami i uformować. Ciocia opowiadała
bardzo tajemniczo o magii tego miejsca, że zmarły w kuźni kowal przychodził tu
w nocy i zapalał wygaszone palenisko. Psy wyczuwały kowala, bardzo się
denerwowały i niespodziewanie, bez powodu w nocy wyły. Trochę się wystraszyłem,
bo bardzo się boję duchów. Wieczorem, kiedy poszliśmy spać, przytuliłem się do
przytulanki jeża, ale też wziąłem do łóżka szturchacza Jeżyka, żeby w razie
czego mnie obronił.
W
nocy obudził nas jakiś dziwny rumor, całą trójkę, bo spaliśmy z babcią na
złączonych łóżkach. Babcia chciała pogłaskać mnie po głowie, mówiąc:
‒
Jerzyku drogi, nie bój się, to tylko hałas.
Po
chwili okazało się, że babcia głaszcze naszego pieska, westkę Gufi, która z
nami spała. Wszyscy bardzo się śmialiśmy i cały strach zniknął. Przytuliliśmy
się do siebie i zapadliśmy w sen do rana.
WYPRAWA
NA AGATY ZA NOWY KOŚCIÓŁ
Drugiego
dnia dokładnie o 11:04 podjechaliśmy do wsi Nowy Kościół po pana przewodnika,
który był geologiem, miał pracownię i wystawę agatów, ale też oprowadzał
wycieczki i pokazywał najciekawsze miejsca. Przez grząską łąkę, na której
zaparkowaliśmy samochód, weszliśmy całą grupą poszukiwawczą w las. Pan
przewodnik pytał, czy chcemy trasę dla cieniasów, czy dla odważnych. Oczywiście
chcieliśmy tę dla odważnych. Las, przez który wędrowaliśmy, był pagórkowaty,
pełen błota, rozlanych mokradeł przy strumykach i grząskich, śliskich pagórków.
Wszędzie było błoto, dlatego że od odwilży stopniał cały śnieg, którego jeszcze
niedawno napadało tutaj naprawdę dużo. My z Koalą biegaliśmy po lesie,
podskakując i mknąc do przodu. Słońce dawało ciepło, przechodziło ciepłem przez
drzewa. Spojrzałem na zegarek, wskazywał plus 10 stopni, a jeszcze parę dni
temu było minus 14.
Pan
przewodnik prowadził. Nadaliśmy mu z Koalą przezwisko Pepe. Od pana przewodnika
i jednego piłkarza, którego znałem. Pepe, prowadząc nas do najlepszych
agatowych miejsc, opowiadał:
‒
Tu, gdzie idziemy, 250 milionów lat temu było głębokie morze, a na jego dnie
znajdowały się podwodne wulkany. Wulkany wybuchały i powstałe z wybuchu stożki
tworzyły wyspy, a nawet całe rozległe krainy. Z dna morza wychodziły na
powierzchnię różne skały.
Pepe
przerwał objaśnianie, bo zbliżyliśmy się do miejsca, na widok którego
uśmiechnął się, ogarniając wzrokiem teren, i powiedział:
–
Tutaj zostajemy na poszukiwania.
Wyciągnął
dla nas i dla siebie z plecaka młotki. Wskoczył do głębokiej dziury, gdzie
ziemia była miękka i pełna grząskiej mazi, a my wskoczyliśmy za nim.
Pepe
dalej nas instruował:
–
Przeszukujemy ziemię. Ziemia ta nazywa się tuf ryolitowy.
(Powtórzyliśmy
dwa razy zgodnym chórem „tuf ryolitowy”)
–
Ryolit to jest taka skała wulkaniczna – kontynuował Pepe – która wypływała na
powierzchnię z głębokości około jednego kilometra podczas wybuchu wulkanu. A ta
ziemia, która jest tutaj, to są po prostu zastygłe popioły i w tych popiołach
znajdowały się pustki wypełnione gazem, pęcherzyki gazu zostawały uwięzione w
stygnącej lawie i do tych pustek napływała krzemionka i krystalizowała się we
wnętrzu pustek.
–
I ta skrystalizowana krzemionka to są właśnie agaty – podsumował dziadek,
stojąc
z babcią na górze. Ich zadanie polegało na łapaniu rzuconych do nich przez Pepe
agatów i chowaniu ich do plecaka.
–
Właśnie tak – potwierdził Pepe.
Z
dużą energią zabraliśmy się za szukanie agatów. Najwięcej znajdywał oczywiście
Pepe, potem Koala, a ja najmniej. Właściwie każdą skałę, jaką podawałem do oceny,
Pepe odrzucał jako bezwartościową. Nagle udało mi się znaleźć trzy chropowate,
owalne kamienie i… hurra!!! Pepe ocenił, że to bardzo ładne agaty. Ogarnęło
mnie radosne uczucie.
Poszliśmy dalej przez las szukać innych miejsc agatowych.
Na końcu doszliśmy do torów przy szosie. Tam znajdowały się głębokie dziury
obudowane drewnianymi belkami. W niektórych podobno można wykopać agaty po 100
i więcej kilogramów. My oczywiście takich wielkich byśmy nie udźwignęli. Tutaj
już nic nie znaleźliśmy, ale Pepe ciekawie opowiadał o okolicy:
–
Ta dolina, gdzie jesteśmy, nazywa się doliną Kaczawy, oczywiście nazwa pochodzi
od rzeki Kaczawy, która tutaj płynie. Dawno temu tą szeroką doliną płynął Bóbr
razem
z Kaczawą. Podczas ruchów górotwórczych Bóbr zmienił swój bieg, a lądolód,
który przyszedł później, rozdzielił rzeki i skierował ich koryta w miejsce,
gdzie płyną teraz. Kiedy jeszcze Bóbr płynął doliną Kaczawy, naniósł z gór dużo
złota i innych wartościowych kamieni. Do dzisiaj ludzie płuczą piasek w rzece
Kaczawie. Najwięcej złota zostało
w Złotoryi. Tutaj przyjeżdżają kopacze z całego świata i szukają złota. Można
go jeszcze dużo znaleźć. W przyszłym roku w Złotoryi odbędą się mistrzostwa świata
w płukaniu złota. Pomyślałem, że bardzo bym chciał przyjechać i brać udział w
takich zawodach.
Zrobiło
się już późno – 14:30, a my jeszcze mieliśmy pociąć i oszlifować zebrane
kamienie. Pojechaliśmy do pracowni obróbki kamieni. Tam dostaliśmy wiadro z
mydłem
i szczotki, żeby umyć nasze znaleziska. Myła tylko Koala, ponieważ ja nie
znoszę, kiedy mi się pomoczą rękawy przy bluzie. Po umyciu agatów Pepe wybrał
te najlepsze, włączył szlifierkę i przecinał kamienie na pół. Wyglądało to bardzo
niebezpiecznie, a do tego strasznie hałasowało.
Po
przecięciu agaty stały się doprawdy przepiękne, szybko upychałem je do moich
dużych kieszeni. Chociaż pamiętałem, że jeden musi być dla mojej mamy Agaty i
dla babci. Potem oglądaliśmy muzeum, które znajdowało się nad pracownią. Tam
zobaczyliśmy za szybami gablot cudne kamienie, oprócz agatów o różnych kolorach
prezentowały się piękne krzemienie pasiaste, ametysty i inne, których nazw nie
pamiętam. Na samym końcu Pepe dał nam w prezencie po jednym agacie wstęgowym o
dziwnym kształcie, podobno takie są jedyne na świecie w Przeździedzy na Górze
Folwarcznej. Oczywiście jutro tam pójdziemy. A na pożegnanie, machając ręką,
Pepe powiedział:
–
Połóżcie agaty na stoliczku przy swoim łóżku, one przyniosą wam spokojny,
kolorowy sen.
DZIEŃ
OSTATNI – GÓRA FOLWARCZNA – NA AGATOWEJ SKALE
Dzisiejsza
wyprawa odbyła się tylko na nogach, bo Góra Folwarczna znajdowała się
niedaleko. Oczywiście chcieliśmy poszukać agatów wstęgowych, których po jednym
okazie dał nam Pepe. Wzięliśmy młotki, jedzonko na piknik i ruszyliśmy na
wycieczkę.
W gospodarstwie po drodze zobaczyliśmy biegające kury, kaczki, gęsi i indory.
Chyba pierwszy raz w życiu zobaczyłem te zwierzęta z bliska. Musieliśmy wskrobać
się znowu na górę po liściach. Minęliśmy ruiny klasztoru Benedyktynek, które
jak mówiła babcia, były właścicielkami Przeździedzy i góry. Babcia też
opowiadała, jak Walonowie, tacy ludzie
z Belgii, którzy najlepiej na świecie znali się na magii i poszukiwaniu skarbów,
odkryli właśnie tutaj na Górze Folwarcznej i w strumieniu miejsca, gdzie można
znaleźć agaty i złoto. Złota szukano w strumieniu, a agaty zaczęto wydobywać w
kamieniołomie. Kamieniołom jest teraz nieczynny, ale i tak przyjeżdża tu dużo
ludzi i ciągle słychać stukot młotków. Wszyscy są chętni, żeby znaleźć
charakterystyczne agaty wstążkowe, inne od kulistych, najczęściej spotykanych.
Walonowie byli też znani z tego, że dokładnie znaczyli i opisywali miejsca
ukrytych skarbów. Pozostawiali tam tajemne znaki. Babcia bardzo by chciała
takie tajemne znaki zobaczyć. Weszliśmy na górę o wysokości 347 metrów.
Szukaliśmy agatów w kamieniołomie, ale mi dwa razy utknęła boleśnie noga między
kamieniami, więc zrezygnowaliśmy. Poza tym niespecjalnie mogliśmy odróżnić
zwykłą bezwartościową skałę od agatu. Ponieważ bardzo się nam podobało w muzeum
Pepe, postanowiliśmy zrobić swoje muzeum. Zabraliśmy się ostro do pracy,
ustawialiśmy kamienie, czyściliśmy je z piasku, tłukliśmy młotkami, układaliśmy
w różnorodne kupki. Koala zarządziła układanie według tego, jak nam się
podobają, wymyśliła też łamaczkę. Łamaczka to był ostry kamień w ziemi, który
miał służyć do łamania innych kamieni. Babcia z dziadkiem rozłożyli się na kocu
i wygrzewali na słońcu do czasu, aż zaprosiliśmy ich do zwiedzania i
powiedzieliśmy:
‒
Gotowe. Zapraszamy na otwarcie muzeum.
I
zaczęliśmy oprowadzać gości, mówiąc jednocześnie. No, nie do końca, bo Koala
zawsze mówi więcej ode mnie i mnie przegadała, chociaż próbowałem krzyczeć
głośniej od niej:
‒
Jeszcze raz zapraszamy. Dzień dobry państwu. Tutaj jest węgiel. Tutaj jest
bardzo ładny kamień. To są super hiper hiperładne kamienie. Ten jest taki
ładny, bo tu ma takie srebrne żyłeczki i tu, i tu. To jest agat, który razem
znaleźliśmy.
‒
Nie, chyba to nie jest agat, ponieważ kamień powinien być bardziej chrupki, nie
taki gładki jak ten ‒ powiedziała krytycznie babcia.
‒
Chrupkie zostało odbite, to jest agat – stwierdził dziadek.
‒
Tak, tak to jest agat ‒ krzyczeliśmy głośno ‒ chrupkie było odbite, bierzemy
agat do domu.
Dalej
to już mówiła Koala. Ja za nią nie nadążałem. Robiłem bardziej za jej echo,
potarzałem tylko ostatnie słowa:
‒
Tutaj są ładne, ale nie takie hiperładne ładne. Tutaj są takie normalne okazy,
które niektórym się przydają, a niektórym nie. Taka na przykład ogryzka od
kamienia nie wiadomo, do czego może służyć. Tutaj są takie małe odłamki, małe
odłamki ładne. Tutaj są malutkie odłameczki, które będziemy łamać. Tutaj jest
pełno fioletowych kamieni.
‒
Ale piękne ‒ krzyknęła w zachwycie babcia.
‒Tutaj
jest stół pracowniczy, jeszcze go do końca nie zrobiliśmy, trzeba go odziemić.
Tutaj na przykład jest łamaczka. Zaprezentuję, tylko potrzebuję młotka i kamienia.
Tutaj się siada.
Jednocześnie
jak mówiła, Koala wzięła młotek i odłameczek, usiadła na przygotowanym
kamieniu, przed którym stał wkopany w ziemię duży kamień o ostrym wierzchu, i
wykonując dokładne ruchy, opowiadała dalej.
‒
Łamaczka, czyli łamie się na niej kamienie. Bierze się kamień na linię, gdzie
się kamień chce odłamać, i uderza się młotkiem. O, gotowe.
W
tym momencie kamień rozpadł się na dwie części.
‒
Super, super ‒ wołała babcia, podskakując – proszę jeszcze raz, bo chcę nagrać
film o łamaczce.
Koala
powtórzyła, babcia nagrała i zaraz wrzuciła na Facebooka. Teraz dużo ludzi
będzie mogło oglądnąć nasze muzeum. Bardzo byłem zadowolony z naszego muzeum i
pomyślałem, że chciałbym je pokazać moim dzieciom. Myślę, że to możliwe,
ponieważ kamienie żyją najdłużej ze wszystkich rzeczy na świecie, może nawet
200 milionów lat.
A
wieczorem poszliśmy jeszcze na nocny spacer do małpiego gaju zbudowanego na
wielkiej wierzbie. Oglądaliśmy Wielki Wóz i Mały Wóz, i Księżyc. Dziadek na
chwilkę znikł i nagle wyskoczył zza drzewa z dwoma tryskającymi iskrami zimnymi
ogniami, które mu zostały od sylwestra. Niby się nie bałem, ale mocno trzymałem
babcię za rękę.
Na
drugi dzień już wracaliśmy do domu. Pożegnałem się ze wszystkimi, ale
najbardziej z ogromnym psem gospodarzy rasy wilczarz, który się nazywa Merta.
Szepnąłem jej do ucha:
‒
Kocham cię, Merto ‒ żeby wiedziała.
Powrotna
droga była króciutka, trochę spałem. A kiedy weszliśmy do domu, tato spojrzał
na mnie i powiedział z ogromnym zaskoczeniem:
‒
Ale ty urosłeś przez te pięć dni, ojejej.
My
pierwszą rzecz, jaką zrobiliśmy po zdjęciu butów, to pokazywaliśmy nasz zbiór
agatów.
To
było naprawdę udane małe zimowisko.
Napisano; Przeździedza, Kuźnia nad Bobrem 2021 rok