poniedziałek, 29 października 2018

JAK OLA Z MĘŻEM PRZECIWDZIAŁAJĄ WYKLUCZENIU 60+


JAK OLA Z MĘŻEM PRZECIWDZIAŁAJĄ WYKLUCZENIU 60+

Akcja; dom Oli, Bordeaux – Nowa Akwitania, Baiona – francuski Kraj Basków,  Irun- hiszpański Kraj Basków, Ribadesella - Asturia

Napisano; październik, listopad 2018 dom Oli


Każda podróż zaczyna się od marzenia, a później musi przyjść impuls, aby marzenie spełnić. Ola z Mężem od pięciu lat stali się prawdziwymi mistrzami spełniania marzeń. Przy okazji stali się też najprawdziwszymi Podróżnikami. Co roku przemierzali Drogę Świętego Jakuba, smakowali ją krok po kroku, z wolna przekształcali  się w  wędrownych ascetów, niczym indyjscy jogini. Za cały majątek wystarczył im mały sześciokilowy plecak, żywili się  tortillą, tuńczykiem, winogronami i truskawkami, poili się czerwonym winem i wodą, spali w przydrożnych albergach.  Co wieczór obmyci gorącym prysznicem zasypiali na ikeowskich piętrusach, na ceratowe materace kładli flizelinową, jednorazową pościel otrzymaną od  miłego hospitaliero i zamykali się szczelnie w śpiworach. Sen przychodził zawsze szybko, obezwładniał zmysły, dawał siły i relaks.


Nie raz wynajmowali pokój, z łacińska zwany matrimonium, tańszy bo  z podwójnym łóżkiem, gdzie mogli się kochać, co uwielbiali robić niezmiennie od 12 lat znajomości, miłość fizyczna ofiarowywała im dodatkową energię i poczucie stabilnej szczęśliwości.


Szanując wzajemne preferencje wybierali co rok trasę na zmianę, raz przez  góry jak lubił Mąż Oli, raz brzegiem Oceanu jak lubiła Ola.


W tym roku wybrali Camino del Nord, Północną Drogę Hiszpańską, która jest uważana za najtrudniejszą, najbardziej wymagającą, przez różnicę poziomów i długość trasy, różnie podawanej od 823 do 1100 km. Mieli mieć więc i góry i morze. Wiedzieli, że będzie pięknie, ale bez świadomości, że  aż TAK PIĘKNIE……..


WSTĘP

W ciemny, wietrzny,  andrzejkowy  wieczór  Ola leży głęboko na welurowej rogówce, o barwie czekolady Milka, w salonie wymalowanym farbą o też słodko kojarzącej się nazwie – rozkosz piernika, w brzuchu ma dwie dość pokaźne dziury, zaszyte ośmioma szwami jednoosobowo przez doktora w przychodni na Sokoła. Ola cierpi, ale nie bardzo,  jest przecież wirtuozem poprawiania sobie nastroju. Dla polepszenia humoru otoczyła się miękkimi poduszkami, dwoma przytulnymi psami,
żeliwnym czajniczkiem z czarną jak smoła herbatą. Ola dostarcza też do organizmu rozweselającą słodycz, podjadając co chwilkę prosto z miseczki pyszną suszoną żurawinę ze słodkimi orzechami nerkowca. Ogień wesoło tańczy w kominku nadając pomieszczeniu przyjazne ciepło. Na swoim laptopie Ola ogląda film Woodego Allena Magia w blasku księżyca. Akcja filmu przenosi ją na ciepłe wybrzeże południowej Francji. Ola zatęskniła za jeszcze nieznaną Francją, nie mając świadomości, że południe Francji graniczy z północną Hiszpanią i że zaraz blisko w Irun rozpoczyna się ich przyszłoroczne Camino del Nord. Prawie w tym samym momencie schodzi po jesionowych schodach do salonu Mąż Oli ze starym atlasem geograficznym w ręce. Właśnie odnalazł tani lot za jedyne 58 złotych za bilet w obie strony do Bordeaux, pokazuje Oli na mapie jak blisko jest z Bordeaux do Baiony, które razem z Irun stanowią miasta graniczne, tak jak polsko-niemieckie Słubice z Frankfurtem. Ola nie do końca patrzy na mapę, jak mała dziewczynka klaszcze radośnie w dłonie, „Hurra” woła „ Nigdy nie byliśmy razem we Francji, będziemy się tam kochać jak francuskie dwa tygrysy” i zaraz Ola zadzwoniła do Córki by ta kupiła internetowo dwa bilety na samolot. Ola jeszcze nie potrafiła wykonać zakupu, ponieważ strachała się  internetowym kupnem, szczególnie z powodu konieczności  podania swojego numeru karty visa i jej tajemniczego zaszyfrowanego kodu. Bilety zostały nabyte przez Córkę Oli w mgnieniu oka razem z miejscem w luku samolotu na jeden bagaż. Wystarczył tylko jeden, ponieważ Mąż Oli perfekcyjnie pakował plecak w plecak. Z roku na rok stawało się to co raz łatwiejsze, gdyż  rzeczy zdecydowanie zabierali  co raz mniej. 



Część I BORDEAUX- internetowe kupowanie biletu autobusowego u przewoźnika  Flixbus

Mija pięć miesięcy, to jakby błysk chwili, w Bordeaux odnajdują numer domu na kamiennej uliczce z niewytłumaczalnymi, kolorowymi znakami na płytach chodnika. Wdrapują  się na trzecie piętro po kamiennych schodach,


przez dziwne klatki schodowe i ukryte podwórka, pełno płotów z ustawionymi na nich glinianymi naczyniami, naczynia stoją też przy kamiennych murkach, których dużo jakby zamiast poręczy. Ola z Mężem wspinają się do swojego trzydniowego mieszkanka , gdzie czeka na nich francuska Katarzyna z wydrukowanym polskim tekstem z tłumacza google z  taką oto przemową; „Witam was na akwitańskiej ziemi, tu jest łazienka, tu kuchnia, tu salon, tu sypialnia, garnki, przyprawy, papier toaletowy, ręczniki, klucz”. Lokum w sumie sympatyczne; pochyły sufit, o który Ola co chwile waliła głową i małe okrągłe okna dające niewiele światła rekompensowała fantastycznie wyposażona kuchnia i wygodny materac. Kiedy pożegnali Kasię poczuli mocny głód. Zostało im jeszcze kilka godzin dnia. Poszli zrobić zakupy, powłóczyć się po mieście. Od razu po wyjściu na ulice ujrzeli strzelistą gotycką dzwonnicę wysoką na 114 metrów, górującą nad miastem, a nawet nad całą Francją, wieżę Bazyliki Świętego Michała,

która dała też nazwę zaniedbanej dzielnicy Starego Miasta. Tutaj właśnie był ważny przystanek dla pielgrzymów idących do Santiago. Mało elegancką dzielnice zamieszkiwali i budowali jej klimat biedni emigranci, Arabowie, Muzułmanie, w większości chyba z Maroka, prowadzili małe sklepiki i stragany pełne egzotycznego towaru i regionalnych wypieków, słodkiej chałwy, pitów, fig… Ola z Mężem błądzili w labiryncie wąskich, zaśmieconych uliczek. Wszystko niesamowicie pachniało zapachem lekko zgniłych owoców i warzyw rozrzuconych
na straganach przed sklepami, chloru, którym zmywa się ulice oraz którym zabija się silne zapachy po sprzedaży ryb, czy mięsa, zapachem ziół sprzedawanych w wielkich pęczkach, w tym najważniejszy wszechobecny na całej wyprawie ZAPACH MIĘTY!!!.
Po drodze pełno malutkich kawiarni o specyficznym zapachu, może syryjskiej mięty o nazwie „nana”, której używa się
do zaparzania herbaty. Herbaty zwanej „marokańską whisky”, pitej namiętnie i rytualnie przyrządzanej przez miejscowych; zieloną mocno zwiniętą herbatę razem z miętą i dużą ilością cukru  zalewa się wrzątkiem, raz, drugi, a potem przelewa się nieskończoną ilość razy z czajnika o długim dzióbku prosto do małych szklanek i odwrotnie, aż powstanie na napoju biała piana. Zawsze trzeba wypić trzy szklanki herbaty; za zdrowie, za miłość, za śmierć. Chociaż nie ma w niej alkoholu wypicie trzech szklaneczek oprócz nasycenia i ugaszenia pragnienia powoduje lekkie otumanienie i pozytywną euforię … Ola robi zakupy jak wytrawna gospodyni francuska, kupuje makaron, paprykę, cebulę, czosnek, pomidory, jajka, cukinie, pyszne ciemne winogrona, pity, trzy gatunki oliwek wybranych z niezliczonych wiaderek, kiszone cytryny, próbuje przepyszne tutejsze sery, a Mąż Oli w sklepie z winami nabywa czerwone, wytrawne wina Bordo. Po powrocie do domu Ola gotuje wykwitną  kolację, piją wino, kochają się, jest romantycznie, prawdziwie po FRANCUSKU!!


Po nocy nastaje dzień


Przewodnictwo w przemieszczeniu się z Bordeaux do Irun Ola zostawiła Mężowi, on też miał zająć się organizacją transportu. Mąż Oli po wnikliwej analizie internetowej zadecydował, iż najtaniej i najdogodniej będzie wyruszyć jutro rano autobusem Flixbusa do Baion, a później razem przejść granicę hiszpańsko- francuską i udać się pieszo do Irun. Powinno to zająć nie więcej niż godzinę. Mąż Oli mógł do woli siedzieć w internecie tworząc różne wersje dojazdu ponieważ od lipca zeszłego roku cennik polskiego internetu obowiązywał w całej Unii Europejskiej. Teraz trzeba było tylko znaleźć miejsce startu i zasady zakupu biletów. Ola uwolniła myślenie od tego zadania. Zaraz z rana po lekkim śniadaniu ruszyli na zwiady. „Pozwól, że ja będę prowadził zgodnie z GPS, przystanek Flixbusa powinien być blisko Dworca Kolejowego. GPS jest po to by go używać” dodał Mąż Oli, choć wiedział, że żona nie do końca się z tym zgadza.  Ola nie lubiła systemu nawigacji satelitarnej obejmującej swoim zasięgiem całą kulę ziemską, trochę ją to przygniatało. Uważała, że GPS odbierał umiejętność intuicyjnego poszukiwania celu za pomocą zmysłów, zdawanie się wyłącznie na informacje płynące z GPSu powodowało zaprzestanie budowania schematu obserwacyjnego, budowania wewnętrznego przewodnika podróżnika, dlatego wolała wędrować wszystkimi swoimi zmysłami, łącznie z tymi nienazwanymi i nigdy się na tej metodzie nie zawiodła. Odkryła swojego wewnętrznego przewodnika od pierwszej samodzielnej wyprawy, kiedy wysiadła z ogromnym ciężkim plecakiem w upalny dzień wrześniowy siedem lat wcześniej w Denii. Miała zarezerwowany hostel na ulicy Samsunga, blisko Oceanu. Intuicyjnie zbudowała  drogę do hostelu z intensywności zapachu morza, kierunku wiatru, nasilającej się liczby turystów oraz  sklepików z pamiątkami, czy  restauracji. Trafiła wtedy bez pudła i potem już zawsze trafiała, przez miesiąc w Nowym Jorku nigdy nie pomyliła drogi i to dało jej pewność swoich racji.


Tym czasem musiała dyplomatycznie zamienić się z upartego barana w potulną owieczkę i dreptała dzielnie za Mężem rozkoszując się widokiem miasta, w całości i w elementach wpisanego
jako pomnik dziedzictwa kulturowego ludzkości na listę UNESCO. Mąż Oli niczym mały chłopiec z zabawką w ręce, szedł zdecydowanie przodem za głosem wydobywającym się ze smartfona, patrząc, nie widząc nic wokół, w ekran swojego urządzenia-gadżetu. Dopiero kiedy po raz trzeci, jakimś przedziwnym kółkiem znaleźli się przy hali spożywczej Marche des Capucins /wielkie stoiska z serami, owocami morza, rybami, mięsem, gałęzie rozmarynu, ogromne pęczki bazylii, tymianku, szałwii, kwiatów,
 wszyscy piją wino częstowani przez sprzedawców, nawet u rzeźnika/… gdy więc  trzeci raz ujrzała wielki budynek hali Ola zaczęła zawodzić i jęczeć, bo straciła nadzieję na szczęśliwe zakończenie, a przy okazji od tuptania za Mężem rozbolały ją nogi. Utyskiwanie Oli  miało dobry skutek, Mąż przebudził się GPS-owskiego snu i razem już poszli w dół, gdzie zawsze znajduje się rzeka, a później bulwarem nadrzecznym wzdłuż brzegu Garonny dotarli na sam Dworzec Kolejowy. Przepiękny obiekt, przyjazny, jak wszystko w mieście; stacje elektrycznego ładowania samochodów, droga dla niewidomych, kibelki, które śpiewają i składają życzenia „Dobrego dnia”. 


Po małych perturbacjach już mocno zmęczeni dotarli do miejsca startu Flixbusa, z daleka zobaczyli charakterystyczny pomarańczowo- zielony autobus i ludzi grzecznie wchodzących do środka, każdy pokazywał bilet w telefonie. Och, ech nigdzie żadnych kas biletowych, informacji, czy choćby automatów. Zapytany konduktoro-kierowca odpowiedział, że bilet można zakupić jedynie przez internet.


 Uffff, zdesperowani, w deszczu, ubrani w swoje chińskie długie, czerwone peleryny,
siadają na ławce nad piękną leniwie płynącą rzeką Garonną i rozpoczynają, nie ma co ukrywać z uczuciem strachu i niepewności, wspólne  działanie zakupu ich pierwszego samodzielnie nabywanego biletu internetowego. Na cudnym bulwarze, w otoczeniu dorodnej roślinności kwietniowej, południowej Francji  przeszli lekcję PRZECIWDZIAŁANIA WYKLUCZENIU. Najpierw Mąż Oli ściągnął aplikacje Flixbusa, przebijając się długo przez ogrom informacji i znaków, dotarł wreszcie do miejsca gdzie można kupić dwa bilety na jutro rano do Baione, wydaje mu się ,że kupuje, ma płacić, telefon nie przyjmuje płatności, Ola podaje z desperacją numer swojej karty i tajemniczy zaszyfrowany kod, transakcja zostaje przyjęta, prawdziwe wirtualne bilety z kodem kreskowym i ich nazwiskami  pokazują się na ekranie monitorka, po to tylko by za chwilkę zniknąć, NIE MA ICH NIGDZIE. Cóż Mąż Oli całą noc szuka biletów, by nad ranem szczęśliwie odnaleźć je w zakładce „dokumenty”. Wchodząc do autobusu z dumą pokazuje bilety na smartfonie, siadają na miejsca szczęśliwi, mogą wędrować w realu za pomocą  współczesnego wirtualnego świata, nie są skazani na siedzenie w domu, na pomoc innych. DUMA.


Część II droga do Irun


Kiedy wjeżdżali do Bajonna Ola widząc miasto z palmami, z gotycką katedrą Sainte Marie, pełne kolorowych kwiatów, okwieconych barwnie krzaków, drzew w niesamowicie białym świetle słońca, który rozjaśnia wszystko specyficznym blaskiem w tej części świata krzyknęła swoje głośne „ łaaaaał”. Mąż Oli jeszcze niedawno wstydził się za oline krzykliwe wyrażanie emocji, jednak na tej wyprawie sam także co najmniej kilkadziesiąt razy wydawał dziwne dźwięki zachwytu.


Niestety, jeszcze przed wjazdem do miasta Ola zauważyła na mapie, że choć oba miasta Baion i Irun są przy granicy, dzieli je przeszło 30 km. i dojście pieszo jeszcze dzisiaj byłoby niemożliwe. Mąż Oli pokornie poszedł wynegocjować do kierowcy choć niewielką podwózkę, a życzliwy Hiszpan obiecał dowieść ich bez biletu do parkingu przy autostradzie niedaleko Irun. I tak się stało, jednak dojście do celu łączyło się z wieloma trudnościami. Pierwsze to wędrówka pod prąd na autostradzie pełnej pędzących po wielu pasach samochodów, w tym ogromnych  tirów, drugie to karkołomne zejście z autostrady w dobrym kierunku, poza ślimakiem-zjazdem dla samochodów, trzecie dojście do miasta i czwarte znalezienie albergu. Znowu GPS Męża Oli wywiódł ich trzy razy wkoło wielkiego supermarketu. Dopiero na końcu Mąż Oli pojął, że GPS był ustawiony na kierunki świata i lewo u niego nie zawsze było lewo, a prawo prawo. Kiedy wspólnie zgodzili się postawić na Oli intuicję, a także podjechali kawałek kolejką trafili wreszcie do celu. Do przepełnionego albergu doszli skłóceni i zmoknięci, dostali miejsca na rozchybotanych, trzeszczących piętrusach, w zimnym, wilgotnym garażu z przewiewami, z kibelkiem za kotarą, z jedyną umywalką na widoku. Usnęli snem kamiennym, a sny mieli nieprzyjemne, pełne złośliwych smoków i ziejących siarką potworów.


Za to rano na pierwszym odcinku Camino do Pasala de San Juan prowadziła ich przecudna podwójna tęcza, a pierwsze widoki na trasie zapierały dech w piersiach; morze, góry, morze, góry, morze w górach, słońce, deszcz, boskie zapachy, ptaszek, który przyszedł porozmawiać przy śniadaniu i tak już zostało CUDNIE.





Część III Ribadesella internetowe kupowanie biletu autobusowego u przewoźnika Alsa



Jakby w świecie disnejowskich filmów animowanych dla grzecznych dziewczynek wędrowali przez 36 dni w baśniowych krainach, spotykając baśniowe zwierzęta;

kucyki pony, owieczki z dzwoneczkami, alpaki w kolorowych ubrankach, czarne małe świnki w kropki, brązowe krowy z cielaczkami, osiołki, koniki…. poprzez wstążki dróg i ścieżek szli przez cztery krainy; Nową Akwitanię, Kraj Basków, Kantabrię i Asturię. Zdążyli zrobić połowę Camino del Nord.
Oli smartfon pokazał jednak, że przeszli aż  620 km. co było pewnie wynikiem włóczenia się po miastach, a także nie raz wielokilometrowych poszukiwań noclegów, a może mniejszych kroków Oli, któż to wie. Kiedy doszli do przestrzennej i świetlistej od szerokich plaż i rozlewisk rzeki Sella rybackiej i pełnej kajakarzy miejscowości
Ribadesella postanowili, że tutaj kończą swoje tegoroczne Camino, pierwszy raz bez certyfikatu z Santiago. Drugą część z prawdziwym końcem  zrobią w przyszłym roku. Chcieli jeszcze pojechać na trzy dni do Bilbao nasycić się kulturą współczesną, chodzić cały dzień po Muzeum Guggenheima, a nocą spacerować po mieście tak przyjaznym sztuce i architekturze.


Wielki, w zabytkowym budynku alberg w Ribadesella był zamknięty, jak wiele albergów na trasie, wynajęli więc pokój matrymonium w uroczym pensjonacie zaraz przy plaży. Spacerowali po miasteczku, klifach, górach, po plaży i promenadzie, drodze w kierunku latarni morskiej. Każde miasto na trasie posiadało swoją silną indywidualność, coś wyróżniającego, w Ribadesella oprócz tradycji kajakarskiej w koło znajdowało się mnóstwo symboli-legend, takich jak Syreny.
Syreny to  według tutejszych legend młodzi ludzie obojga płci na których rzucono klątwę w wyniku której wyrosły im rybie ogony, były to stworzenia piękne, lecz raczej smutne i złośliwe, niemal zawsze swoim cudnym śpiewem oszukiwali marynarzy, wiedli ich ku zgubie, pełno też było opowieści o dzielnych rybakach polujących na wieloryby, ale też broniących miasteczka przed nieprzyjacielem. Rano tradycyjnie Ola z Mężem poszli zobaczyć skąd odjeżdża autobus Alsy i czy można kupić bilet do Bilbao. Jakieś było ich zdziwienie
gdy znaleźli się w miejscu żywcem wyjętym z czasów PRL Dworca PKS, tylko bez kas. Biedni rybacy i babcinki w chustach przy wejściu do autobusu wszyscy pokazywali swoje smartfony. Ola z Mężem znowu stanęli przed wyzwaniem zakupu biletu. W uroczej kawiarence portowej  Mąż Oli ściągnął aplikację Alsy i po pół godzinie żmudnej pracy przebijania się do dyspozycji zakupu biletów, dokonał kupna  dwóch biletów na jutro rano do Bilbao. Chyba mogą spokojnie żyć do 100 lat w XXI wieku i korzystać z najbardziej wyrafinowanych wynalazków techniki. Zakończyli podróż szczęśliwi i bardzo zadowoleni.

Ps.

Miejscowość Bajonna i  Baiona to ta sama miejscowość w zależności czy używamy nazwy francuskiej, czy baskijskiej.